środa, 26 marca 2014

Ostara / Jare

     Ofiary złożone i dla Bogów i dla Disir, Marzanna/Morana najpierw rozstrzelana z łuków, a potem utopiona, wielkie ognisko rozpalone, malowane jajka pokulane po ziemi, żeby wezbrała życiem. To było dobre święto.
     A jednak mam jakiś niedosyt, jakieś poczucie niespełnienia. Zresztą, jak zwykle na wiosnę. I jak zwykle wmawiam sobie, że wszystko przez to, że święta i obrzędy mam wpasowane między masę stresującej pracy, od lat męczące moją rodzinę problemy zdrowotne, szczątki tak zwanego wolnego czasu, kiedy próbuję pisać i gorączkowe przygotowania do sezonu. Zawsze na wiosnę mam to irytujące i przytłaczające uczucie, że tak wiele do zrobienia, a tak mało czasu, że gdyby tylko tydzień miał choć jeden wolny dzień więcej... To i tak bym ze wszystkim nie zdążyła.
     I wtedy przychodzi żal, że przez to wszystko życie obrzędowe czy religijne (jakkolwiek dziwnie to brzmi), upycham gdzieś w wolnych strzępach czasu, zamiast się na nim skupić. Że te ofiary takie w biegu i pośpiechu, że nie pamiętam kiedy ostatnio znalazłam chwilę, by usiąść w ciszy lasu i porozmawiać z Bogami, poświęcić im więcej niż dwie myśli między jedną a drugą spinką w pracy i domowym "szpitalem". Że na uroczysku, do którego mam ze 3 km, bywam raptem dwa razy do roku. I oczywiście racjonalizuję i wmawiam sobie, że przecież Bogowie wiedzą, rozumieją, że są mi bliżsi niż źrenica oka i krew pulsująca w tętnicy szyjnej. I że jeszcze trochę muszę wytrzymać w tym tempie, że muszę się spiąć, zacisnąć zęby i doprowadzić sprawy do końca. Że potem będę miała czas, dużo czasu dla Bogów i siebie, na swój rozwój duchowy, na obrzędy, na lektury, przyjemności, odpoczynek i spacery na uroczysko. I tak co tydzień, co miesiąc, co rok...
     Potrzebuję zmian. Ostara uzmysławia mi to co roku. A jednak od paru lat wiem, że na zmiany nie mogę sobie pozwolić. Bo strzępy świata, który sobie odbudowałam bądź zbudowałam od nowa runą, zawalą się. Bo za zbyt wiele spraw dotykających moich bliskich jestem odpowiedzialna.