wtorek, 19 czerwca 2012

Nocne zrzędzenie, czyli wiedźma ma bezsenność

Wracając na moment do ostatniego posta... Nie, nie poszłam. Ze strachu? Pewnie tak, chociaż męstwo jest wszak lepsze od braku ducha, zatem sama się sobie tłumaczę, że po prostu wolę nie wiedzieć. Bo cóż by to zmieniło? Nawet jeśli, to nie stać mnie na kurację za kilka-naście? -dziesiąt? tysięcy, a NFZ nie pokrywa przecież niczego, co jest droższe od plastra. Po co się więc martwić? Po co się bać przy każdym kaszlu? Czy nie lepiej po prostu żyć chwilą, cieszyć się tym, co tu i teraz jest nam od Bogów dane? Kroplami rosy na trawie, zapachem wiatru, odbiciem nieba w tych najważniejszych oczach...

Ale dziś ja nie o tym... Jednak pozrzędzę sobie trochę. A za zrzędzenie owo winę ponosi znajoma, której niewinne pytanie rzucone w eter przy większym spotkaniu: "poradzicie mi, na jakie studia iść...?", zainspirowało wiedźmę do rozważań. I ponownego roztrząsania starego już dylematu, ale o tym za chwilę.

Sama studiowałam w sumie wszystkiego razem cztery kierunki. Na jeden poszłam z miłości do jego tematyki, na drugi z wrodzonej ciekawości, na trzeci z rozsądku, na czwarty z przekory. Skończyłam dwa. Co prawda pracuję w jednym z zawodów, ale niestety całkiem nie tak, jak sobie tego życzyłam, a i to tylko dzięki temu, że oprócz pospolitego aż do bólu przedmiotu, mam uprawnienia do jeszcze czego innego. Uczenie jest przyjemne. Ba, potrafi nawet być satysfakcjonujące. Ale pod warunkiem, że również dla uczącego stanowi pewne wyzwanie intelektualne. I tu pojawia się problem. Już w zeszłym roku okrojono mi godziny i zabrano te fajniejsze dla mnie zajęcia. W tym roku szykuje się kontynuacja tego trendu. I, koniec końców, jeśli zostawią mi na przykład tylko podstawówkę albo tylko jedne zajęcia, to zwariuję, zwyczajnie i po prostu. Nawet jeśli jakimś cudem finansowo na tym nie stracę, to zamęczę się psychicznie i intelektualnie.
Pewnie, że mogłabym poszukać jeszcze jakiejś placówki. Tylko że do przedmiotu, którego uczyć bym chciała, wszędzie są tabuny ludzi, którzy jeszcze przez najbliższe 30 lat nie odejdą na emeryturę (a nawet jak odejdą, to większość dyrekcji woli zatrudnić emeryta na umowę-zlecenie, niż nowego nauczyciela kontraktowego czy mianowanego). A przedmioty, których oprócz tego mogę uczyć, to i owszem, łatwiej. Ino że to, to już mam, dziękuję. Z drugiej strony powinnam się cieszyć, że w ogóle mam pracę w - jako tako - zawodzie. Zawsze to lepsze niż np. na kasie w biedronce. Nie uwłaczając rzecz jasna kasjerkom i kasjerom. Zresztą, czasy mamy takie, że nie tylko humaniści mają problemy, ale i inżynier na życie zarabia jako kurier.

Czy wiedząc to, co wiem dzisiaj, poszłabym na te same studia? Na pewno, chociaż nie wszystkie. Koniec końców, w tym temacie utwierdzam się w przekonaniu, które miałam od lat. Warto studiować tylko to, co człowieka naprawdę interesuje, pasjonuje, fascynuje. Przynajmniej miło i pięknie spędzi się pięć (a czasem więcej) lat życia. A potem, w życiu jako takim, najczęściej i tak robi się coś zupełnie innego.

A teraz dylemat. Tak, wiedźma cały czas - a raczej znów od nowa - gryzie się ze starym dylematem. Czy zostać tu, gdzie jest i jakoś wegetować, czy też zdecydować się na rewolucję i przyjąć propozycję z miasta będącego - było nie było - kolebką (no dobra, jedną z) państwowości polskiej. No bo tak: warunki ogólne: lepsze/równe aktualnym, za to uczyłabym tego, czego chcę. Ponadto, z samej racji zmiany miejsca zamieszkania rozwiązałoby to część aktualnych problemów. Znacznie ułatwiłoby też opiekę nad babcią i dało ogromną oszczędność czasu.

Tylko że... Siła jest, jak wiadomo, lepsza od słabości. Ale ja chyba jednak nie mam już tej siły wystarczająco dużo, by raz jeszcze zaczynać wszystko od nowa. Kilka razy układałam już sobie życie i świat od zera, od gołej podłogi, pustych ścian i żadnej przyjaznej czy choćby znajomej duszy w promieniu 200km. Ale za stara już na to jestem. Zbyt słaba. I chyba nieco zbyt cyniczna i zgorzkniała, by wierzyć jak dawniej, że w ogóle możliwy jest nowy start. Kiedy tańczyło się na zgliszczach, bardzo trudno jest znaleźć sens budowania nowego domu.

Poza tym... Poza tym teraz nie było by już tak łatwo. Nie wystarczyłoby spakować rzeczy, sprzedać mieszkanie, wziąć kota pod pachę i wsiąść w pociąg. Nie trzymają mnie tu tylko rzeczy i strach przed nowym wyzwaniem, lęk przed rewolucją. Trzyma mnie tu już teraz Ktoś.

Bogowie... nie mówcie mi, którą drogą mam pójść. Dajcie mi, proszę, odwagę i siłę, bym sama wybrała właściwą.

3 komentarze:

  1. Rzuć monetą, kiedy ta będzie w powietrzu zrozumiesz na jakim wyniku Ci zależy ;) Mądrość ludowa z internetu, ale w moim przypadku sprawdza się znakomicie.
    a co mówi Ktoś na twoje dylematy? Czasem takie Ktosie mają w sobie więcej mądrości niż nam się wydaje.
    Cieszę się, że wciąż jesteś.

    OdpowiedzUsuń
  2. Myślałam, że nigdy nie wrócisz. Niedawno trafiłam na bloga, żałowałam, że tak późno lub/i że Ty skończyłaś pisać.
    Dobrze jest żyć chwilą obecną. Ale jak długo to życie potrwa w chorobie? Jak strasznie zmieni piękno Ciebie, piękno świata, który widzisz? Któregoś dnia, jeśli jednak jesteś chora (czego Ci nie życzę), będziesz musiała zacząć leczenie. Im wcześniej, tym lepiej. (Odwaga jest lepsza od tchórzostwa.)
    A co studiowałaś, tak z ciekawości? (;

    OdpowiedzUsuń
  3. Jakoś to będzie z tą pracą, ale zdrowie to ma się jedno ;). Niech Bogowie Ci sprzyjają w dalszej wędrówce przez życie i obyś znalazła odpowiedzi na swe pytania.

    OdpowiedzUsuń