czwartek, 7 października 2010

O rachunku i przyjaźni

Święto Plonów minęło już dawno, a ja ledwie dałam radę wyrwać się na kwadrans do lasu i nawet nie zdążyłam o niczym napisać. Ani o jednym, ani o drugim święcie.
Haustblot (tak już będę wymiennie tych trzech nazw używać) to zawsze było dla mnie ważne i bliskie święto. Zawsze właśnie wtedy robiłam sobie małe podsumowanie, mały "rachunek" minionego roku. No bo, po pierwsze, częściowo właśnie taka "podsumowująca" jest funkcja i natura tego święta. A po drugie, to ja jestem taka Mabonowa dziewczynka - tuż po święcie przypadają moje urodziny. Więc moment w sam raz na rachunek zysków i strat minionego roku. 

Tak było i w tym roku. Ostatni rok nie był dla mnie łatwy. Dużo wyzwań i problemów zawodowych, kilka sukcesów, i owszem, ale przede wszystkim maaasa roboty. Skończyłam kolejne studia, trzecie już. Zaczęłam zajmować się rzeczami, o których nie sądziłam, że potrafię i że sobie poradzę. A do tego i prywatnie było ciężko. Marena co i rusz usiłuje dobrać się do jakiejś bliskiej mi osoby z rodziny, a z tym, że zagięła parol na mojego tatę, to już naprawdę przesadziła. Tak, wiem, że nawet najbardziej kochane osoby nie żyją wiecznie i mój tata też kiedyś będzie musiał pójść za Panią Śmierci. Ale nie, kurva, już teraz. Bardzo, bardzo proszę.
Z pozytywnych rzeczy - było w tym roku kilka takich wydarzeń i momentów, że kiedy o nich myślę, uśmiech sam wypływa na twarz. Były radości i wielkie, i te malutkie. Maj, kiedy konferencja wyszła mi tak, że proszę siadać. I sierpień, kiedy z jednej strony byłam rozdygotana o zdrowie taty, a z drugiej okazało się, że mogę zrobić event na 700 osób. Moje kolekcjonowanie się nieco uprofesjonalniło, zdobyłam kilka perełek, do których śliniłam się przez kilka lat i sama dołączyłam na wspaniałe forum i poznałam wiele cudownych osób i w necie i w realu. 

No i sprawa najważniejsza. W tym roku z powrotem udało mi się zbudować piękną przyjaźń. Nie psiapsiólstwo czy kumpelstwo, ale przyjaźń. A jak rozumiem przyjaźń?

Przyjaźń jest wtedy, kiedy wiem, że on, gdyby go znowu spotkał, rozszarpałby człowieka, który mnie skrzywdził. I wtedy, kiedy on wie, że gdybym ją znowu spotkała, to ja wydrapałabym oczy i wyrwała język kobiecie, która złamała mu serce i odebrała dzieci.
Przyjaźń jest wtedy, kiedy on zupełnie nie interesuje się dziedziną, którą ja się zajmuję, ale staje na głowie, żeby pomóc mi załatwić i zorganizować różne związane z nią sprawy tylko dlatego, że to "mój świat". I wtedy, kiedy ja zupełnie nie znam się na dziedzinie, którą zajmuje się on, ale robię wiele, żeby pomóc mu tę działalność rozwijać, tylko dlatego, że to "jego świat".
Przyjaźń jest wtedy, kiedy on pilnuje, żebym brała leki i zdrowo się odżywiała. I wtedy, kiedy ja pilnuję, żeby on skończył pisać pracę.
Przyjaźń jest wtedy, kiedy mamy zupełnie inne zainteresowania, doświadczenia i pomysły na życie, a mimo to mamy o czym rozmawiać godzinami. I wtedy, kiedy możemy godzinami milczeć w swoim towarzystwie i czuć się z tym komfortowo.
Przyjaźń jest wtedy, kiedy on potrafi schować dumę do kieszeni i ośmieszyć się dla mojego dobra. I wtedy, kiedy ja potrafię zapomnieć o tym, co było dla mnie ważne, żeby go chronić.
Przyjaźń jest wtedy, kiedy w pokoju pełnym rozgadanych ludzi wystarcza nam jedno spojrzenie, żeby się porozumieć. I wtedy, kiedy każde z nas może wstać i "na forum" zająć dowolne stanowisko w dowolnej kwestii wiedząc, że to drugie go poprze bezwarunkowo.
Przyjaźń jest wtedy, kiedy ja wolę, żeby on pobył z córką, którą widuje raz na dwa tygodnie, niż spędził ten czas ze mną. I wtedy, kiedy on woli, żebym na obiad zaprosiła tatę z chorobą nowotworową, niż jego.
Przyjaźń jest wtedy, kiedy on rezygnuje z urlopu, żeby mi pomóc. I wtedy, kiedy ja rezygnuję z dodatkowego zlecenia, żeby pomóc jemu.
Przyjaźń jest wtedy, kiedy ja pamiętam o urodzinach jego córki. I wtedy, kiedy on pamięta o weterynarzu mojej kotki i wozi ją do niego, chociaż nie cierpi kotów.
Przyjaźń jest nie tylko wtedy, kiedy wzajemnie wypłakujemy się sobie na ramionach, gdy jest nam źle. Jest jeszcze bardziej wtedy, kiedy potrzebujemy opowiedzieć sobie nawzajem, jak zajebiście minął nam dzień. 
Przyjaźń nie potrzebuje wielkich słów i deklaracji. Nigdy nawet explicite o tym nie rozmawialiśmy. Przyjaźń potrzebuje lojalności i troski o tę drugą stronę w zwykłych, codziennych drobiazgach.
To jest właśnie przyjaźń. Jedna z najpiękniejszych i najlepszych rzeczy, jakie mi się w życiu przydarzyły. 

czwartek, 16 września 2010

Arkona

Niektórzy nazwaliby to pewnie zboczeniem zawodowym (albo początkami schizofrenii - biedni, uwięzieni w ciasnych ramkach swego "realizmu" ludzie), ja uważam to po prostu za nieco odmienną otwartość czy wrażliwość na pewne doświadczenia duchowe. A co? A to, że często śnią mi się różne wydarzenia i miejsca, bardzo plastycznie, przede wszystkim z całym bagażem obciążających je emocji, myśli, nadziei bądź klątw. Czasem budzę się z takich snów z uśmiechem na ustach, chcę śpiewać, biec do pobliskiego lasu i tańczyć boso na uroczysku. A czasem budzę się z nich z krzykiem, zlana potem, obolała, zrozpaczona lub wściekła... A czasem po prostu z myślą, że temu czy innemu duchowi widocznie potrzebna jest żertwa - niekoniecznie materialna, z kilku ziaren, orzechów czy kropli miodu, ale też (a czasem bardziej) duchowa, w postaci myśli, modlitwy, pamięci.

Ostatnio bardzo często śni mi się Arkona i zniszczenie świątyni. Nigdy nie byłam na wyspie Ranie, zwanej obecnie Rugią, ale chciałabym tam kiedyś pojechać, oddać cześć uświęconemu miejscu tych zgliszcz, ostatniemu - i tak w swoim czasie ważnemu - bastionowi Starej Wiary, uczcić i jego obrońców i cały długi szereg, całe pokolenia tych, którzy chram na ostrowiu nawiedzali z modlitwą i ofiarą.

Śni mi się walka, ostatnia, beznadziejna, właściwie już tylko o chwałę i godną śmierć. Śni mi się pożoga i zgliszcza. Śnią mi się uderzenia toporów w drewniane posągi. Śnią mi się krzyki, jęki, modlitwy i klątwy, gniew, żal i ból.

Dlatego chcę się dziś z wami znowu podzielić pewnym utworem, znalezionym na YT. Słuchając, poświęćcie myśl czy dwie zniszczonej świątyni, której idea i misja, której znaczenie i której zgliszcza są naszym - słowiańskim i pogańskim dziedzictwem. I przede wszystkim poświęćcie myśl czy dwie tym trzystu wojom, kapłanom i cywilom, którzy oddali życie w jej obronie i tym, którzy wraz z innymi polec tam nie zdołali i musieli przeżyć upadek Arkony i do śmierci nosić w sobie obraz krwi i pożogi.



~~~
Edit:
Napalm Records to solidna firma jest. Przedwczoraj puściłam przelew, a listonoszka przed chwilą przyniosła płyty. Przesyłka kosztowała mnie 4 e. :] I jeszcze gratis przysłali składankę z wybranymi kawałkami z różnych swoich nowych wydawnictw.
Co kupiłam? Doszłam do wniosku, że czas kupić wreszcie najnowszy album rosyjskiej Arkony (hehe, proszę, jak tematycznie) - "Goi, Rode, goi" i słuchać go jak cywilizowany człowiek (np. w drodze do pracy), a nie tylko na YT. I jeszcze przy okazji "Vozrożdenie", jedną z ich wcześniejszych płyt, której jakimś cudem jeszcze nie miałam. Raz, że lubię sobie mobilnie muzyki posłuchać, a nie tylko online, dwa, że "bands need support" ;), a ulubiony zespół tym bardziej trzeba wspierać. Tyyyyym bardziej, że Masza ma już dwójkę małych dzieci, a wolałabym, żeby mogła dalej ze swoimi chłopakami tworzyć, a nie musiała pójść do jakiejś trywialnej pracy, żeby tę dziatwę wykarmić.
Hmm... Czy podam wam kawałek? Niet, kto ciekawy, to sobie Arkonę z Maszeńką wygoogla i posłucha na YT. Limit podanej na tacy muzyki na dzisiaj wyczerpany ;). 


piątek, 10 września 2010

Jesienno mi i medievalnie

Chociaż do astronomicznego początku jesieni, to jest Równonocy, to jest Mabon / Haustblot / Święta Plonów* jeszcze trochę czasu, to już się na nie powoli przygotowuję. Już nie tylko "zapachniało mi powiewem jesieni", ale wieje mi nią i pachnie ciągle, wszędzie dookoła. A poza tym do święta trzeba się przygotować, i duchowo, i organizacyjnie, i kulinarnie i w ogóle. Choć przede wszystkim oczywiście to pierwsze. Dziękować mam Bogom za co, prosić też mam o co. Jakoś tak zwykle wychodzi, że ta druga lista jest dłuższa... Taka już chyba jest natura ludzka. Chociaż trzeba bardzo uważać, o co się prosi, bo czasem można to dostać.

W związku z jesienią i tym, że już wszak dawno po żniwach, postanowiłam zmienić avatar na bardziej do aury i okresu pasujący. Choć nieco mniej do mnie. Kiecka na nim to średniowiecze dojrzałe, żeby nie powiedzieć późne, a ja jednak zdecydowanie we wczesnym gustuję, tak z racji preferencji historycznych, jak i powodów religijnych. Bo w takim IX, X czy XI wieku, to raz, że ludzie byli wykuci z żelaza, a nie ulepieni z ptasiego nawozu, dwa, że w kwestii krajobrazu religijnego naszego północno-wschodniego skrawka Europy wszystko jeszcze było możliwe, a nic przesądzone. Jeśli rzeczywiście ta mała poganka we mnie została (jak głosi pierwszy wpis na tym blogu) uśpiona i "zaprogramowana, by przetrwać" i się odrodzić, to musiało to być właśnie wtedy ;).

Zresztą, zawsze, od dziecka miałam przeogromny sentyment do wczesnego średniowiecza (co pewnie jest częściowo skutkiem tego, że tatuś pięciolatce czytał do poduszki "Polskę Piastów" Jasienicy ^^). Chociaż nie, "sentyment" to nie do końca właściwe określenie. Raczej poczucie więzi i... przynależności. Do dziś, choć są to głównie kościoły (ciekawy paradoks, co?), uśmiecham się ciepło na widok romańskich budynków czy ruin. Gotyckich w sumie też, ale jednak ciut mniej. I uwielbiam wyprawiać się na wczesnośredniowieczne grodziska i przesiadywać tam godzinami, słuchać, o czym szumią drzewa, co takiego szepczą mi do ucha Strzybóg i duchy tych miejsc. Cały skarbiec, testament emocji, myśli, historii, a czasem krwi. I kiedy przymknę oczy, czuję się, jakbym się przenosiła w ten "podówczas", jakbym cofała się w czasie, jakbym... wracała do domu, do swoich.

Tym niemniej, póki jesień, póty avek będzie taki, bo z różnych znalezionych na sieci obrazków jakoś najbardziej mi klimatem do aury pasuje.

~~~
Alienorko, nie znałam tego ebooka, z ciekawością i chęcią przeczytam, dziękuję bardzo, za wskazanie :).

~~~
*Wybrać sobie proszę nazwę wedle uznania, a niepotrzebne skreślić. Dla mnie wszystkie te nazwy są w zasadzie równorzędne i każdej mogę używać. Ważne jest święto, jego sens, cel i idea, a te są tożsame, odwieczne i równie stare, jak osadnictwo na tym skrawku ziemi, który zwiemy Europą. Podziękować Bogom za dary i łaski, za zebrane plony i poprosić, by do wiosny ich starczyło. I czy po wiccańsko-celtycku nazwiemy to Mabon, czy po asatryjsko-skandynawsku Haustblot, czy po polsko-słowiańsko-rodzimowierczemu Świętem Plonów lub Dożynkami, to zaiste mniej jest ważne od tego, czy tradycję prapradziadów uszanujemy i jak ten ważny moment Ekwinokcjum odświątkujemy.

~~~
Zauważyliście, że kiecka z nowego avatara jest... zielona? ;)

poniedziałek, 30 sierpnia 2010

O kolorach

Zasadniczo jestem typem wiedźmy, która na pytanie o ulubiony kolor bez wahania odpowiada "czarny". I nie, żadnych inklinacji satanistycznych to w moim przypadku nie ma, bo do satanizmu niemal równie mi daleko, co do chrześcijaństwa. Ot, inny system po prostu. Nawet z tym, że lubię "ciężką" muzykę niewiele to ma wspólnego. Bo znam innych "metali", którzy ubierają się we wszystkich barwach tęczy i znam towarzystwo chodzące w czerni, a słuchające reggae, więc uproszczeniom powiedzmy "stop". Ot, w czerni mi zwykle dobrze, dobrze się też w niej czuję, jest elegancka kiedy trzeba i luzacka, kiedy można, pasuje do wszystkiego, tak jeśli idzie o inne barwy, jak i o okazje, i tak dalej i dalej. Ale jakby się tak przyjrzeć, to czarną mam właściwie tylko "bazę", a cała reszta jest zależna od tego, na jaki kolor aktualnie mam "fazę". Bo kolorowe gusta przychodzą do mnie falami.

Miałam ci ja kiedyś fazę na fiolet we wszelkich odcieniach: od zgaszonej lawendy, przez wściekłą fuksję, po głębokie śliwki i bakłażany. Jakoś tak koło zeszłej zimy to było. I do dzisiaj z szafy wypadają mi na głowę, usiłując mnie zamordować, lawendowe bolerka, śliwkowe golfiki i wielkie, grube, ciepłe bakłażanowe swetrzyska. Że o stadach czapek, szali, rękawiczek, toreb i butów we wszelkich innych odcieniach tej barwy nie wspomnę. 

Była też faza niebieskiego i znowuż w całym jego spektrum: od rozmytych błękitów i spranego jeansu, przez lazur i nasycone indygo do ciemnych granatów. To było latem. Właśnie upycham na pawlacz mrowie niezapominajkowych sukienek, spranych rybaczek, lazurowych klapek i torebek oraz indygowo-granatowych apaszek. A z komody wysypują się sterty turkusowych i zwyczajnie niebieskich kolczyków, korali, pseudoperełek i bransoletek.

A teraz... A teraz czuję już jesień w powietrzu. Pani Pogoda coraz częściej raczy mieć nas w d..., znaczy w nosie. Słońca coraz mniej. Zieleni także. I właśnie na zieleń mam fazę teraz. Zaczęło się niewinnie, od zgniło-zielonej tuniczki, kupionej okazyjnie, na wyprzedaży w całkiem markowym sklepie, za cenę taką, że trzy razy sprawdzałam, czy aby nie brakuje tam zera albo dwóch. No bo żeby pełnowartościowy, nowy ciuch z lnu 100% miał cenę jednocyfrową? Potem okazało się, że ukochany dwa lata temu sweter, który uznałam dawno za "zaginiony w akcji" odnalazł się był u rodziców. Oczywiście - zielony, w takim zgaszonym sosnowym odcieniu. I nagle wypełzła z szafy oliwkowo-zielona koszula. I nabyłam w Hong Kongu (niech żyje eBay) kolczyki z zielonym onyksem. A dziś dokupiłam w Sąsiednim-Wielkim-Mieście korale... Zielone rzecz jasna, z wszystkimi niemal odcieniami tej barwy. I buty mierzyłam, bo takich właśnie jesiennych mi akurat brakuje, a w glanach nie zawsze iść wypada i nie zawsze się da. Żadnych nie kupiłam, bo wszystkie były jakieś "nie takie". Ale... ale zdałam sobie sprawę, że wszystkie siedem par było... zielone.

Czy ten post zmierza do czegoś, prócz wykazania mojego niezdecydowania i przedstawienia listy zakupów? A owszem, a przynajmniej tak mi się wydaje. 

"Magia" kolorów obok magii kryształów, run i nieśmiałego zielarstwa była zawsze jedną z tych dziedzin, które mnie interesowały. A dlaczego napisałam "magia" - w cudzysłowie właśnie? Bo bardziej niż o magię jako taką, chodzi w tym raczej o aurę, o energię każdego koloru, każdej barwy, bo każda, w inny sposób odbijając światło, inny rodzaj i siłę energii emituje. I nikt mi nie powie, że jest to bez wpływu na nasze samopoczucie, bom sama na sobie wielokrotnie odczuła, że wpływ ma. Może jestem osobą szczególnie wrażliwą na takie sprawy, na pola energetyczne czy organizmów żywych, czy przedmiotów, kolorów, zjawisk. Cóż, niektórzy są nadwrażliwi na pogodę. Ot, taka cecha organizmu.

Ale wracając do energii kolorów. 
Fiolet symbolizuje i zarazem wzmacnia, potęguje kreatywność, wyobraźnię, inwencję twórczą. I zgadza się - tego potrzebowałam zimą zeszłego roku, z przyczyn czysto zawodowych. 
Niebieski to odpowiedź na stany lękowe, stresy i zmartwienia. Chłodny kolor wycisza, łagodzi. Niebieski wzmacnia też poczucie bezpieczeństwa, skłania do ufności (nie bez powodu reklamy wielu firm są utrzymane w niebieskiej kolorystyce), podbudowuje pewność siebie. I nie bez powodu latem podświadomie chciałam otaczać się wszystkimi odmianami tej barwy. To na początku lata dowiedzieliśmy się o chorobie mojego taty, to wtedy było mi najtrudniej się z tym mierzyć i sobie radzić, najbardziej panikowałam, byłam wprost przerażona. Moja podświadomość, albo też moje małe, ale czasem rozsądne demonki w głowie zażądały niebieskiego na uspokojenie, na wzmocnienie walącego się w gruzy poczucia bezpieczeństwa i ufności. 
A zieleń? Zieleń to kolor nadziei - to oczywiście pierwsze skojarzenie. Zieleń to życie, zdrowie, siły witalne i nadzieja na nie właśnie. Na wiosnę, na odrodzenie. Przyrody i życia. Bo tego właśnie - pozytywnego myślenia i nadziei najbardziej mi, nam, teraz potrzeba. Ponadto... ponadto zieleni dokoła już coraz mniej i stąd na pewno też moja potrzeba, by zatrzymać ją obok siebie, gdy znika już z drzew i trawy.

Bo dzisiaj po raz pierwszy poczułam zmianę w powietrzu.  
Zapachniało powiewem jesieni... 
 I dlatego podzielę się dzisiaj z wami utworem pisarza, którego lubię bardzo (acz nie bezkrytycznie) z książki, którą wielbię i filmu, który zasadniczo niezbyt mi się podobał ;). Filmik nie mój niestety, ot znaleziony na YT.

czwartek, 26 sierpnia 2010

"Gość codzienny"

No ładnie - jak opisywałam znęcanie się nad Tatarami, to tyle miałyście do powiedzenia, a jak piszę o jeziorku, lasku i łabądkach, to cisza na sali ;). Wyciągnę wnioski :].

"Gość codzienny"

Znów dziś zapukała do mych drzwi.
Nie otworzyłam, więc
wśliznęła się oknem
i rozparła dumnie w fotelu.
Uparta i chłodna,
zaborcza, bezwzględna.
Samotność przy drugim człowieku.

piątek, 20 sierpnia 2010

Wigierskie obrazki, część 2

- Zatęskniłem... Pewnie za lasem. 
- Lasy są wszędzie.
- Ale pachną inaczej.

Film "Stara Baśń" uważam raczej za przykład tego, jak nie należy robić filmów o Słowianach, jednak jest w nim kilka rzeczy, które takiej wiedźmie jak ja się spodobały. Między innymi powyższy cytat. Bardzo, bardzo prawdziwy. Mam to szczęście, że mieszkając (niestety z przymusu) pod stolicą, mieszkam 100 metrów od lasu, 200 metrów od uroczyska, a nawet zaledwie kilka kilometrów od pozostałości średniowiecznego grodziska... A jednak zawsze, ciągle i nieustannie tęsknię za lasami Suwalszczyzny. Bo są inne. Głębsze, zieleńsze. I pachną inaczej. Wolnością, życiem, historią. Tym nieuchwytnym czymś, co nad brzegami tych jezior trwało niezmiennie przez wieki, podczas gdy dookoła zmieniało się wszystko: ludzie, całe pokolenia przychodziły i odchodziły, przetaczały się wojny, rewolucje i inne burze dziejowe... A kamienie na dnie Hańczy trwały niezmiennie, woda w Wigrach falowała, drzewa nad ich brzegami szumiały, poruszane oddechem Strzyboga. Genius locci.

Jak pachnie podsuwalski las? Niestety, komputer nie jest w stanie tego przekazać. Dlatego zapraszam was chociaż do obejrzenia kolejnych obrazków z mojej tegorocznej wyprawy. Wigierski Park Narodowy wita.


Przesmyk między sąsiadującymi jeziorami: Wigry i Dowcień.


Widzicie tę czystą wodę? Kryształy mogą się schować.


Wigry są jeziorem szczególnym. Mają powierzchnię łączną aż około 27 km kwadratowych, ale są tak "pozakręcane", że w całej okazałości można ten ogrom wody podziwiać jedynie z lotu ptaka (tudzież helikoptera ^^), albo ze szczytu klasztornej wieży. Po wdrapaniu się na jej otwarty na cztery strony taras widokowy, panorama jeziora i okolic naprawdę zapiera dech w piersiach. W tym roku jednak wiedźma sobie odpuściła wdrapywanie się, jako że z racji turystów, którzy zjechali na Jarmark, kolejka do wejścia do wieży była taka, jakby za komuny szynkę rzucili. Wiedźma zaś zdecydowanie preferuje turystykę indywidualną, żeby nie powiedzieć samotniczą i naprawdę nie gustuje w przepychaniu się przez tłum ludzi, celem cyknięcia fotki. X lat temu zaliczyła to na Morskim Oku i obiecała sobie wtedy, że nigdy więcej. Tym bardziej, że na Wigrach w dowolnym innym terminie niż 15 sierpnia można sobie na tej wieży siedzieć samemu dwie godziny, innych zwiedzających nie napotkawszy. A jeszcze poza tym, już ładnych kilkanaście (albo i kilkadziesiąt ^^) razy w życiu miała wiedźma okazję na tej wieży być, panoramę podziwiać i obfocić. Przeto widoku ogólnego Wigier tym razem nie będzie. Będzie zaś to, co widać z różnych punktów linii brzegowej, czyli pojedyńcze zatoczki i plosa* (część jeziora), a i to daleko nie wszystkie.










Oraz wąska zatoczka przy klasztorze, z małą przystanią do cumowania kajaków i żaglówek.


Kaczka najwyraźniej uznała, że nie wyglądam na kogoś, kto chciałby przerobić ją na niedzielny obiad i łaskawie zapozowała z odległości jakiegoś 1,5 metra ;).


Podobnego zdania była parka łabędzi z młodymi, jeszcze w szarym upierzeniu ^^. Generalnie od czasu wizyty papieża (i uruchomionych po niej rejsów na Wigrach papieskim stateczkiem), menu wigierskich łabędzi znacznie się urozmaiciło. W końcu nie tak wiele ptaków w Polsce ma okazję być regularnie tuczonymi rzucanymi ze statku i z pomostu kremówkami ;). Zawsze wiedźma ciekawa była, co na to ekolodzy. Łabędzie wydają się być zachwycone.



No i last but not the least, zdjęcie, które pokazuje nie tylko obfite zarybienie wigierskiego akwenu, ale także czystość wody, w której te rybki widać i gołym okiem i obiektywem z odległości 2 metrów.


A na dzisiejsze pożegnanie z Wigrami, jeszcze rzut oka na jedno z plos jeziora ze wzgórza klasztornego. Żeby jak najdłużej mieć w sobie zapach wigierskiego lasu, wody i wiatru.


Dziękuję, że na chwilkę wróciliście tam ze mną...

środa, 18 sierpnia 2010

Wigierskie obrazki, część 1

Oprócz różnych mniej lub bardziej udanych form okołopoetyckich, będą się tu również pojawiały od czasu do czasu inne przeżycia, doświadczenia, refleksje, czasem troszkę zdjęć. Tak jak dziś, kilka migawek z wyprawy na Suwalszczyznę.

Dlaczego akurat tam? Bo to zupełnie niesamowity region, pełen miejsc wyrwanych ze współczesności, zawieszonych poza czasem i światem. Bo to właśnie ten kawałek ziemi, na którym się wychowałam, który - wraz z wyprawami do piastowskiej Wielkopolski i nad skandynawskie fiordy ukształtował mnie taką osobą, jaką jestem. Nauczył życia z przyrodą i zachwytu nad nią, przyzwyczaił do dostrzegania mocy Bogów w każdym podmuchu wiatru, w plusku jeziora pod dnem łodzi, w chłodnym mroku lasu i w każdym rozwijającym się pąku.

Dzisiaj "obrazki" z Wigier, z półwyspu poklasztornego, z odbywającego się tam co roku Jarmarku Kamedulskiego. O zakonie ani odpuście się tu rozpisywać nie będę, bo to ani miejsce, ani moja para kaloszy.

"Na Wigrach, na ostrowiu śród wody dawniej ludzie żyli Wigranie..." - dokładnie cytatu nie pomnę, ale mniej więcej tak o tym miejscu pisał Jan Długosz. Za jego czasów już rzeczeni Wigranie (lub Wingranie), jaćwieskiej rzecz jasna proweniencji, byli już przesiedleni, a na wyspie stał dworek myśliwski Jagiellonów. Miejsce do tego było idealne: odosobnione, więc mieli spokój i bezpieczeństwo, a rozpościerająca się wokół dziewicza puszcza dostarczała nieprzebranych (jeszcze wtedy) okazów zwierzyny. Którą zresztą polscy monarchowie ze swymi gośćmi tępili w zastraszającym tępie (już pod koniec XVII wieku padł ostatni w tej części puszczy tur). Legenda głosi, że owa leśniczówka była jednym z miejsc schadzek Zygmunta Augusta z Barbarą Radziwiłłówną, jeszcze za czasów ich płomiennego romansu. Następnie wyspa (a po usypaniu grobli półwysep) przekazana została właśnie zakonowi kamedułów, który przetrwał tam do przełomu XVIII i XIX wieku (skasowany przez zaborcę pruskiego). Nie tylko ten półwysep zresztą, w szczytowym okresie byli właścicielami bardzo rozległych terenów, jakiejś 1/2 dzisiejszej Suwalszczyzny. Po odzyskaniu niepodległości kościół funkcjonuje jako parafialny, natomiast sam zespół klasztorny (eremy i inne budynki) przez lata działał jako Dom Pracy Twórczej. Obecnie trwają rokowania z KRK* [Kościół Rzymskokatolicki], który domaga się zwrotu tej jakże cennej i lukratywnej posiadłości a Ministerstwem Kultury, które pragnie utrzymać w tym miejscu właśnie DPT. DPT jest zresztą świetną inicjatywą właśnie w tym miejscu, bo nie jest to tylko dom wypoczynkowy dla artystów, ale przede wszystkim punkt animowania kultury lokalnej i sztuki. Dzięki DPT na Wigrach odbywały się liczne plenery artystyczne, warsztaty, koncerty muzyki dawnej, wystawy, festyny regionalne itd.

Dawnym kamedułom jednak oddać muszę sprawiedliwość i przyznać, że oprócz zajmowania się niszczeniem pogańskiego dziedzictwa tych ziem (wiem, przesadzam, ale tylko trochę ^^), byli też świetnymi zarządcami i gospodarnymi administratorami, którzy przyczynili się bardzo do rozwoju osadnictwa i rolnictwa na tym terenie (oraz założyli moje rodzinne miasto Suwałki).

Jedną z ciekawych regionalnych, odbywających się tutaj imprez jest tzw. Jarmark Kamedulski (lub Jarmark Wigierski), odbywający się co roku 15-16 sierpnia przy okazji katolickiego święta i odpustu. Jak na zatwardziałą pogankę przystało, odpust ani inne obrzędy chrześcijańskie nie interesują mnie zupełnie, natomiast Jarmark bardzo. Bycie etnografką zobowiązuje ;).

Jak rok temu zatem, powędrowałam sobie samotnie na Wigry, po drodze mijając mniejsze i większe peletony turystów.

Tradycyjnie też minęłam kolumnę znaczącą właściwy, "wyspowy" początek obecnego półwyspu. O kolumnie tej krążyła lokalna legenda, że zamurowano w niej żywcem jednego z zakonników, w ramach kary za romans z jakąś urodziwą chłopką (reguła zakonu kamedułów jest bardzo surowa, nie mogą rozmawiać ze sobą nawzajem, ani nawet patrzeć na niewiasty; za kamedulskich czasów kobiety miały na teren zespołu klasztornego i jego kościoła wstęp tylko z okazji odpustu właśnie). W legendę, szczerze rzekłszy, mało kto wierzył. Tak mniej więcej do drugiej połowy lat 90-tych XX wieku, kiedy to z okazji wizyty papieża, cały klasztor z rzeczoną kolumną włącznie, poddano gruntownej renowacji. Z budżetu państwa, rzecz jasna. Ale mniejsza o budżet, gdy na ciekawe zabytki idzie. Gdy zabrano się za renowację kolumny, okazało się, że w środku - a jakże - znajduje się wyposażenie dodatkowe w postaci: kompletnego szkieletu męskiego, dorosłego, sztuk jeden oraz strzępów habitu, po stopniu zszarzenia sądząc, dawniej białego. Co tylko pokazuje, że lokalne legendy warto darzyć zaufaniem, bo są depozytem pamięci dawnych pokoleń. Pokazuje to także, że KRK nie tylko w ramach inkwizycji miał ciekawe sposoby na utrudnianie bądź unicestwianie nieprawomyślności i niepokorności. "Obrona życia od poczęcia do naturalnej śmierci..." Pytanie, czy śmierć w skutek zamurowania żywcem w kolumnie można uznać za naturalną, pozostawię otwartym ;). A oto i kolumna z kośćmi nieszczęśnika, które złożono w niej na powrót.

Oraz widok ogólny klasztoru, kolorowej zbieraniny pod tytułem "jarmark" i turystów.

Sam Jarmark z roku na rok zmienia się bardzo. W zeszłym roku był dużo większy i... prawdziwszy. Było o wiele więcej stoisk rzeczywiście regionalnych, twórców ludowych, rzemieślników dawnych i nowszych rzemiosł, także zarówno wystawców, jak zwiedzających z Litwy i Białorusi. W zeszłym roku mogłam sobie nie tylko pougwarzać z białoruskimi hafciarkami, ale także pooglądać rękodzieło litewskie, a nawet przydarzyło się wypić kusztyczek Suktinisu z konfratrami z litewskiej Romuvy, "za Bogów naszych i waszych".
W tym roku Litwinów jak na lekarstwo, Białorusinów wcale.

W tym roku... Jak to jeden z XIX-wiecznych podróżników pisał o Suwałkach: "bida z nędzą przez kraj pędzą". Stoisk o połowę mniej. Na co drugim te same kolczyki z tymi samymi plastikowymi koralikami i inną chińszczyzną. Zawsze mi się wydawało, że to ma być jarmark regionalny z autentycznym rękodziełem regionalnym, nie zaś rękodziełem małych chińskich rączek małych chińskich dzieci z wielkich chińskich fabryk.

Kwas chlebowy (ten sam, który już choćby w Kalvariji tuż za granicą, której nie ma, można kupić za 2 lity) po 5 zł, sprzedawany na jednym stoisku z kebabem. Z kebabem! Na Wigrach! Na jarmarku regionalnym! Jak zakrzyknął jeden z łacińskich filozofów - O tempora, o mores, o kurva!

Niestety, pan, który na jednym stoisku sprzedawał rusińskie ikony oraz maski afrykańskie (made in China, rzecz jasna), też musiał wysłuchać, co w imieniu etnografii oraz lokalności, wiedźma o jego ofercie sądzi. I nie o to chodzi, żebym była przeciwna tym towarom jako takim. Kebab chętnie zjem, ale w Egipcie, albo w knajpce arabskiej na Marszałkowskiej, a nie pod murem wigierskiego klasztoru. Na maski Yoruba chętnie się pogapię, ale w muzeum albo sklepie kolonialnym, a nie pod tymże murem tegoż klasztoru na tych Wigrach. Bardzo jestem tolerancyjna i choćby z  racji wykształcenia i zawodu różne wytwory różnych kultur mnie interesują i nawet mi się podobają, ale nie trawię zwyczajnie takiego bezmyślnego, bezrefleksyjnego pomieszania kategorii, które do siebie za grosz nie przystają, bo są zupełnie niekompatybilne. Ja wiem, XXI wiek, globalizacja i New Age. Ale jakieś granice muszą być, zdrowego rozsądku chociażby.

Z podobnych powodów potwornego pecha mieli podlascy Tatarzy, którzy nieopatrznie rozłożyli tam swój kramik.  I, znowu, nie zrozumcie mnie źle, nie mam nic przeciwko muzułmanom czy Tatarom jako takim (ci ostatani zresztą jakieś 600 lat już na tym Podlasiu, a nawet skrawkach Suwalszczyzny siedzą, więc tym bardziej są "lokalni"). Chodzi o pomieszanie form, treści i pojęć oraz bezmyślność w tym względzie (albo liczenie na bezmyślność odbiorcy). A pecha mieli strasznego. Nie dość, że trafili na pogańską wiedźmę, to jeszcze na etnografkę. A etnograf i wiedźma (poza mieszczeniem się wraz z historykiem w mojej skromnej osobie) mają to ze sobą wspólnego, że są ciekawscy z definicji i dociekliwi z natury.

Zastrzygła więc wiedźma uszami i przydreptała do nich z fałszywie życzliwym uśmiechem. Na wstępie złożyła im życzenia z okazji ramadanu, co się właśnie był zaczął, a następnie zapytała uprzejmie, czy przypadkiem z ramadanem owym sprzeczne nie jest, że tu sobie stoją nad tymi garami z żarciem i w braku kupujących, sami wsuwają jeden talerz kołudnów za drugim. Jak już pozbierali szczęki z trawy, to w końcu jeden - najmłodszy, widać już odpowiednio wyszkolony - odpowiedział, że no może trochę, ale jednak nie, bo jak się jest w podróży to się ma dyspensę od postu, no a oni przyjechali z Puedlasja. Wiedźma pokiwała główką, jako że zgadzało jej się to z informacjami z religioznawstwa porównawczego, które te ładnych parę lat temu musiała zdawać. Ale to nie był koniec ich problemów. Następnie bowiem złośliwa wiedźma zapytała, jak się mają do ich lokalnej, 600-letniej kultury spolonizowanych, zlituanizowanych i spodlaszczonych Tatarów fanty, które razem z kołdunami sprzedają, takie jak: marokańskie khamsy (tzw. "dłoń Fatimy", choć to błędne określenie), ogólno-maghrebskie amulety z okiem (tzw. "oko Proroka"), egipskie sfinksy z piramidką oraz saudyjskie pamiątki z Mekki. A mają się, proszę waszmości, jak kwiatek do kożucha, świadcząc jedynie o postępującej ich indoktrynacji przez braci z Zatoki. Tu już odpowiedzieć nie bardzo umieli, łebki pospuszczali i wiedźma litościwie straciła zainteresowanie w dręczeniu ichże.

Czy można zapisać coś na plus tegorocznego jarmarku? A można.
Ser koryciński z kozieradką (choć znowu, produkt to raczej podlaski niż podsuwalski), niezmiennie trzyma jakość i klasę. Samogonka jałowcowa zagryzana ciemnym chlebem ze smalczykiem niezmiennie świetnie "wchodzi" w upał.
Na trawie ktoś rozstawił kołowrotek i mały warsztat tkacki, który radośnie obfociłam, jednak nie doczekałam się, żeby ów ktoś do niego przyszedł, coś zademonstrował, czy choćby poopowiadał.

No i, last but not the least, trzy (tak, całe trzy!) stoiska, które były naprawdę autentyczne, z prawdziwym rękodziełem, oryginalnym rzemiosłem, wartymi uwagi wzorami i, co równie ważne, rzemieślnikami-artystami z pasją. Takimi, którzy nie produkują towarów dla pieniędzy, ale z pasją tworzą prawdziwe dzieła sztuki, a do tego potrafią o tym zajmująco opowiadać. 

A więc po kolei:

1) Stoisko pracowni ceramicznej "Gandas" z litewskiego Mariampola. Artysta - rzemieślnik, tworzący naprawdę piękną ceramikę. Ceny tak przystępne, że uwierzyć trudno, jakość rewelacyjna, wzory przepiękne, z jednej strony jak najbardziej tradycyjne i regionalne, z drugiej oryginalne i "jego", ale bardzo praktyczne, nie "wydumane" ;). Pan bardzo dobrze mówi po polsku, towarzyszące mu zwykle miłe panie - po angielsku, jeśli ktoś litewskim nie włada. Do Mariampola blisko, do jego pracowni w nimże łatwo trafić, jeśli ktoś wybiera się na Suwalszczyznę, naprawdę polecam wycieczkę do Mariampola przy okazji ;). Od paru lat zdecydowana większość ceramiki, jaką kupuję, zarówno codzienna, "stołowa", jak i obrzędowa, to właśnie od niego.

A oto i jego strona. Uprzedzam, że wrzucone ma na nią jakieś 10% swoich wyrobów tylko ;). Osobiście jestem wielką fanką serii zielonej (w prawym górnym rogu strony głównej) z symboliką drzewa życia.

2) Sąsiednie stoisko, także z litewską ceramiką, w formach drobnych. Piękne dzwonki - zawisną na belkach stropowych obok trzech wcześniejszych, także litewskich:

I miniaturki dzbanuszków, które kupiłam dla moich wiedźm w skali 1:6 (najwyższy ma 2 cm):

3) Absolutny hit sezonu ;). Rewelacyjne i najciekawsze w tym roku stoisko - z kowalstwem artsytycznym. Absolutnie przepiękne rzeczy, wykonywane wg zasad dawnego rzemiosła, z ogromnym zaangażowanie, pasją i sercem. Wyjątkowe, unikatowe, przecudne... A do tego przemili ludzie - pan Karol z żoną i synami. Tworzy prawdziwe arcydzieła - od maleńkich zawieszek, przez repliki broni, po świeczniki i meble, także na indywidualne zamówienia. Z równym zaangażowanie i pasją oboje potrafią o tym mówić. To wystarczyło, żeby etnografka ze mnie wyskoczyła, stanęła obok, rozdziawiła się od ucha do ucha i nie zdołała odkleić się od ich stoiska przez godzinę, podziwiając i rozmawiając. Cudowni ludzie, cudowne rękodzieło.

A nabyłam od nich:
nożyk użytkowy:

młot (Thora, albo Perunowy, jak kto woli ^^) duży, ot taki dla woja:

 Oraz, na specjalne zamówienie, wykuty specjalnie dla mnie i na moich oczach, młot mały, ot taki na moją szyję ;):

Mam srebrny mjöllnir od Gunnor, mojej koleżanki z Islandii, który noszę na co dzień, do "cywilnych" ubrań. Jest tak delikatny, że mogę go nosić nawet do pracy, nie rzuca się tak szalenie w oczy i bardzo go lubię. Ten, to co innego. To, choć niewielki, to jednak solidny kawałek żelaza, ale... Ale jest zupełnie inny i o to chodzi. Ten będzie do odzieży historycznej, do celów obrzędowych itp. 

Powiem wam, to zupełnie niesamowite uczucie, kiedy taki w pewnym sensie "amulet" zostaje wykonany specjalnie dla ciebie, na twoich oczach, kiedy widzisz, jak zmienia się z bezkształtnej bryłki, rozgrzewa, nabiera kształtu, kiedy jesy kuty, szlifowany, woskowany, kiedy jeszcze gorący trzymasz w dłoni. I choć kształtem jest dla mnie związany z Thorem czy Perunem, to materiałem i właśnie tym wspomnieniem trzymania go gorącego w dłoni, tej bryłki metalu wyrwanej z ziemi i wykutej w żarze, jest dla mnie też związany ze Swarogiem. Jest wyjątkowy. Jedyny. Specjalny. Wspaniałe doświadczenie. I niniejszym chcę jego Twórcy podziękować raz jeszcze!

A tutaj, na jego stronie, możecie podziwiać inne dzieła pana Karola i - jeśli ktoś szuka czegoś wyjątkowego dla domu, siebie czy kogoś bliskiego - gorąco zachęcam do skontaktowania się z nim!

Ciąg dalszy - tym razem mniej zakupowo-historyczno-malkontencki, a bardziej związany z przyrodą - nastąpi.

niedziela, 8 sierpnia 2010

Fraszka o domu

Marzyłam o domu, gdzie drwa
by się w ogniu tliły;
była w marzeniu tym lasu barwa
i świerszcze w nim były.

Marzyłam o domu z piecami,
a z nich świeżym chlebem,
ze strychem i z okiennicami,
z powojem, pod niebem.

Marzyłam o domu na wzgórzu,
ze ścieżką przez lasy.
Bez radia, bez klimy, garażu,
telewizora, prasy.

Marzyłam o domu wiekowym,
z klimatem i duszą,
i duchem pod progiem domowym,
i spróchniałą gruszą.

Marzyłam o domu prawdziwym,
pogańskim i własnym,
domu po słowiańsku życzliwym,
drewnianym i jasnym.

Marzyłam o domu znad Wilii,
pachnącym modrzewiem,
lecz Bogowie ze mnie zakpili
i spotkałam ciebie.


___
Dziś dla odmiany przerośnięta i nieco żartobliwa fraszka.

środa, 4 sierpnia 2010

Południca

Co dzień
patrzę na ludzi
rozrywanych
betonową codziennością
i wiem,
że nikt z nich nie wie,
co to znaczy
tańczyć z południcą wśród pól.

wtorek, 3 sierpnia 2010

300

W szumie dębów wysokich
słyszę zapomnianą pieśń.
Płonie już, tak, płonie już
Arkona

Drzewa
na zgliszczach zasiane
ręką Strzyboga -
ostatnie stanice.

Drzewa
korzeniami wyrastają
z prochów obrońców -
ostatni świadkowie.

Trzystu Spartan Północy
miecze nie starczyły lecz
odrodzi, odrodzi się
Arkona

poniedziałek, 2 sierpnia 2010

"Przebudzenie"

Przebudziłam się
w innym ciele, w innym czasie.
Mam ciemne oczy,
włosy krucze zamiast złotych.
Nie szkodzi.

Na miejscach kącin zniszczonych
stoją dziś krzyże
obcego boga, widocznie
wygrał, gdy spałam.
Na razie.

Opuszczonym Bogom wiernych
tylko garstka już,
lecz nie zginą, póki rosną
ostatnie dęby.
Powrócą.

Przebudziłam się
po dziesięciu długich wiekach.
Mała poganka
zaprogramowana wtedy,
by przetrwać.