środa, 26 marca 2014

Ostara / Jare

     Ofiary złożone i dla Bogów i dla Disir, Marzanna/Morana najpierw rozstrzelana z łuków, a potem utopiona, wielkie ognisko rozpalone, malowane jajka pokulane po ziemi, żeby wezbrała życiem. To było dobre święto.
     A jednak mam jakiś niedosyt, jakieś poczucie niespełnienia. Zresztą, jak zwykle na wiosnę. I jak zwykle wmawiam sobie, że wszystko przez to, że święta i obrzędy mam wpasowane między masę stresującej pracy, od lat męczące moją rodzinę problemy zdrowotne, szczątki tak zwanego wolnego czasu, kiedy próbuję pisać i gorączkowe przygotowania do sezonu. Zawsze na wiosnę mam to irytujące i przytłaczające uczucie, że tak wiele do zrobienia, a tak mało czasu, że gdyby tylko tydzień miał choć jeden wolny dzień więcej... To i tak bym ze wszystkim nie zdążyła.
     I wtedy przychodzi żal, że przez to wszystko życie obrzędowe czy religijne (jakkolwiek dziwnie to brzmi), upycham gdzieś w wolnych strzępach czasu, zamiast się na nim skupić. Że te ofiary takie w biegu i pośpiechu, że nie pamiętam kiedy ostatnio znalazłam chwilę, by usiąść w ciszy lasu i porozmawiać z Bogami, poświęcić im więcej niż dwie myśli między jedną a drugą spinką w pracy i domowym "szpitalem". Że na uroczysku, do którego mam ze 3 km, bywam raptem dwa razy do roku. I oczywiście racjonalizuję i wmawiam sobie, że przecież Bogowie wiedzą, rozumieją, że są mi bliżsi niż źrenica oka i krew pulsująca w tętnicy szyjnej. I że jeszcze trochę muszę wytrzymać w tym tempie, że muszę się spiąć, zacisnąć zęby i doprowadzić sprawy do końca. Że potem będę miała czas, dużo czasu dla Bogów i siebie, na swój rozwój duchowy, na obrzędy, na lektury, przyjemności, odpoczynek i spacery na uroczysko. I tak co tydzień, co miesiąc, co rok...
     Potrzebuję zmian. Ostara uzmysławia mi to co roku. A jednak od paru lat wiem, że na zmiany nie mogę sobie pozwolić. Bo strzępy świata, który sobie odbudowałam bądź zbudowałam od nowa runą, zawalą się. Bo za zbyt wiele spraw dotykających moich bliskich jestem odpowiedzialna.

środa, 27 listopada 2013

Ostatnia z rodu

Na początku listopada objechałam z tatą rodzinne groby w Wielkopolsce. Tata był w dość ponurym nastroju, stwierdził bowiem, że nie wie, czy nie będzie to jego ostatni listopad i chce mieć pewność, że ja wiem, gdzie są groby przodków, że i za rok i za lat dziesięć je odnajdę i o nie zadbam. Oczywiście, że to zrobię, pokrewieństwo jest lepsze od wyobcowania, winna im jestem szacunek i pamięć.
Przy okazji doszłam jednak do dosyć smutnych wniosków. Oczywiście, nasz ród, wywodzący się od pewnego XIII-wiecznego rycerza, jest dosyć rozrośnięty i o jego wymarcie raczej nie trzeba się martwić. Ale akurat w naszej jego gałęzi sprawy nie wyglądają różowo. Są w niej bowiem już i tacy zmarli, którzy po zeszłorocznej śmierci mojej babci żyją już tylko w pamięci mojego ojca i jego siostry. I teraz – w mojej.
Są tacy, których groby będą zadbane i pielęgnowane przez dzieci, wnuki, prawnuki bez względu na to, czy przybędzie na nie świeczka jeszcze i ode mnie, czy nie. Ale są i tacy, o których groby mogę zadbać już tylko ja, bo zwyczajnie nie zostali już żadni inni żyjący krewni. Albo zostali, ale tacy, którzy się nie zajmą, nie zatroszczą, bo nie jest to dla nich ważne, bo szkoda im sił, środków i pieniędzy. Ludzie, którzy dla przykładu gotowi są wyrzucać XIX-wieczne pamiątki rodzinne, na które babcia chuchała i dmuchała całe życie, bo nie pasują im do modernistycznego wystroju mieszkania.
Dla niektórych moich przodków i krewnych zostałam więc tylko ja, bo tacie brakuje już sił. Dla pradziadka Władysława, po którym zostało kilkoro prawnucząt, ale nikt z pozostałych od dwudziestu lat nie pofatygował się na jego grób. Dla Walerii, jego pierwszej żony, która co prawda nie była moją prababką, ale nie pozostał przy życiu nikt z jej krewnych, więc i za jej grób czuję się odpowiedzialna. Dla praprababki Teodory, którą niedługo będę musiała przenieść na inny cmentarz. Ten, na którym została pochowana, stary, urokliwy, XIX-wieczny cmentarzyk zostanie niebawem skasowany – na malowniczy skwer w dobrej lokalizacji ostrzy sobie zęby i ślini się kilku deweloperów.
Tylko u nas! Kup luksusowy apartament w nastrojowym osiedlu postawionym na ludzkich kościach! Dogodne raty, histeryczne wycie psów, nawiedzenia, duchy i upiory w cenie!
Przecież nie wszyscy tam pochowani mają jak Teodora jeszcze żyjących potomków, którzy się zatroszczą, którzy przeniosą, którzy nie dopuszczą do wrzucenia ich kości do wspólnego dołu z wapnem gdzieś na nowym cmentarzu komunalnym. Nie wszyscy zostaną upamiętnieni choćby tabliczką. Nie sądzę, by podobało im się tak brutalne naruszenie ich spokoju i miejsca spoczynku.

Tak czy inaczej, uświadomiwszy sobie te kilka spraw, poczułam się prawie jak Anna Jagiellonka. Ostatnia z rodu. Dziwne i smutne uczucie. Sprawia, że zaczynam się zastanawiać, czy jednak nie byłoby dobrym pomysłem, żebym jednak, mimo wszystko, miała dzieci. Którym przekażę to, co sama wiem i czuję. Którym pokażę groby przodków i wpoję odpowiedzialność, szacunek i troskę o nie. Które zaopiekują się tymi mogiłami, gdy i mnie zabraknie. 

poniedziałek, 25 listopada 2013

Bogini

Dziś po długie przerwie znowu mały wierszyk.


Bogini

W słońca promieniach jawisz mi się
świetlista, przejrzysta

W księżyca poświacie tak kocia
jesteś, magiczna

W jęków oddechach, w krwi ekstatycznym
wrzeniu wielbię cię

Frejo, Mokosz, Przedwieczna

czwartek, 31 października 2013

Wolność

Czym ona jest?
Tyle lat o nią walczyłam, najpierw psychicznie, potem fizycznie, tyle czasu zastanawiałam się, jakie to będzie uczucie, kiedy będę mogła stanąć przed lustrem i powiedzieć sobie: od dziś jestem naprawdę wolna, pod każdym względem. Wydawało mi się, że z euforią polecę na uroczysko, złożyć ofiary dziękczynne, a potem zaproszę przyjaciół i wyprawię wielką imprezę, żeby to uczcić. Rytualnie spalę zdjęcia, dokumenty, pamiątki, wiersze i teksty, które pisałam wtedy, gdy usiłowałam się wyzwolić - najpierw psychicznie. Że odetchnę głęboko. Że przefarbuję włosy, wyrzucę glany i zdejmę ze ściany plakat Arkony, bo żadna z tych rzeczy nie musi już być wyrazem mojego buntu, tak bezsilnego, że niemal dziecinnego. Że spędzę szaloną, bezsenną noc na świętowaniu z tym Jedynym, Ukochanym, Wybranym, wreszcie bez nasłuchiwania złych kroków na schodach.

Ofiary złożyłam w zagajniku, bo drogę na uroczysko zalało bagno. Imprezy nie wyprawiłam, bo wypłata się spóźnia. Nic nie spaliłam, bo mi hubka zamokła, a przecież zapalniczki są niehistoryczne, więc nie ma ich w wiedźmim domu (nieważne, że kuchenka elektryczna jest równie niehistoryczna...). Z włosów powoli schodzi stara farba, glany przydadzą się zimą, a plakat zasłania przecież plamę na ścianie, na której remont brak kasy. Zamiast upojnie spędzić noc, zasnęliśmy wyczerpani po tygodniu pracy.

Czego się spodziewałam? Jak chciałam się w tej chwili czuć? Czego oczekiwałam? Czy to możliwe, że walczyłam zbyt długo, by pamiętać o co tak naprawdę? Rzutem oka na drugą ścianę próbuję się przekonać, że nie. Staranna gotycka kaligrafia. 
Odwaga. Prawda. Honor. Wierność. Dyscyplina. Gościnność. Pracowitość. Samodzielność. Wytrwałość.
Siła. Odwaga. Radość. Honor. Wolność. Pokrewieństwo. Realizm. Męstwo. Pochodzenie.
Wiele rytów, jedna wiara. Wiele słów na opisanie tej pierwotnej potrzeby, by przed Bogami i ludźmi stać w jedności z samym sobą. Odważnie, samodzielnie, świadomie i szczerze, z honorem, radością i lojalnością wobec tych, którym naprawdę jest się ją winnym.

Czym jest wolność? Czy właśnie tym, że mogę wybrać, że wybieram i nie obawiam się już, jakie będą konsekwencje moich wyborów? Czy właśnie tym, że nikt już nie śmie próbować mi żadnych życiowych wyborów narzucić?

Powodzenia na nowej drodze życia, powiedział mój Przyjaciel, choć sytuacja jest diametralnie różna od tej, gdy zwykle się te słowa wypowiada.
A ten Jedyny i Wybrany odetchnął z ulgą. Nie dziwię mu się, też bym odetchnęła. Właśnie, może ta ulga, którą czuję, to jest właśnie wolność? Nie wiem. Nie wiem, jak ją nazwać, jak zdefiniować.

Może fakt, że euforia dzikiej radości przeszła po paru chwilach świadczy właśnie o tym, że jestem w końcu prawdziwie wolna? Że już nawet cieszyć się nie muszę, bo wszystko zostało poza mną? Że uwolniłam się już naprawdę i fizycznie i psychicznie, nie ma już we mnie złości, czy gniewu, bo to przeszłość?
Obojętność i cicha, spokojna ulga rozlewająca się we mnie jak mgła po tafli jeziora... Czyżby to właśnie była wolność? Trochę to mało epickie. Czy przez to prawdziwsze...?

poniedziałek, 25 marca 2013

Tia...

...Piękną mamy zimę tej wiosny.

No dobra, przyznać się. Kto nie utopił / spalił/ 2w1 Moranny*?
Tak się właśnie kończy zaniedbywanie obrzędów.
____
*Marzanna jest już wersją pochodną prasłowiańskiego rdzenia -mor, oznaczającego umieranie, gnicie, rozkład...

sobota, 27 października 2012

Pogańska prognoza pogody

A raczej pogański komentarz o pogodzie za oknem...

Żar-ptak odleciał na południe, Żmij skuł ziemię lodem, Pani Pogoda poszła się pi...rzyć, a Strzybogowi się to nie podoba.


W celu podgrzania atmosfery zapraszam do lektury "małego" opowiadania historycznego:
Polska pierwszych Piastów.

piątek, 3 sierpnia 2012

...

Wczoraj pożegnałam Przyjaciela.
Nie była moja, to raczej ja należałam do niej.
Była wiedźmim chowańcem. Była szorstkim języczkiem witającym mnie na progu domu. Była ciepłem przy boku w samotną noc. Była mruczeniem tulącym do snu i miauknięciem budzącym o świcie. Była iskierką radości w chwilach smutku.

A teraz śpi cichutko pod sosnami.

Mam nadzieję, że Bogowie wiedzą, że wrócił do nich najlepszy Kot świata.

wtorek, 19 czerwca 2012

Nocne zrzędzenie, czyli wiedźma ma bezsenność

Wracając na moment do ostatniego posta... Nie, nie poszłam. Ze strachu? Pewnie tak, chociaż męstwo jest wszak lepsze od braku ducha, zatem sama się sobie tłumaczę, że po prostu wolę nie wiedzieć. Bo cóż by to zmieniło? Nawet jeśli, to nie stać mnie na kurację za kilka-naście? -dziesiąt? tysięcy, a NFZ nie pokrywa przecież niczego, co jest droższe od plastra. Po co się więc martwić? Po co się bać przy każdym kaszlu? Czy nie lepiej po prostu żyć chwilą, cieszyć się tym, co tu i teraz jest nam od Bogów dane? Kroplami rosy na trawie, zapachem wiatru, odbiciem nieba w tych najważniejszych oczach...

Ale dziś ja nie o tym... Jednak pozrzędzę sobie trochę. A za zrzędzenie owo winę ponosi znajoma, której niewinne pytanie rzucone w eter przy większym spotkaniu: "poradzicie mi, na jakie studia iść...?", zainspirowało wiedźmę do rozważań. I ponownego roztrząsania starego już dylematu, ale o tym za chwilę.

Sama studiowałam w sumie wszystkiego razem cztery kierunki. Na jeden poszłam z miłości do jego tematyki, na drugi z wrodzonej ciekawości, na trzeci z rozsądku, na czwarty z przekory. Skończyłam dwa. Co prawda pracuję w jednym z zawodów, ale niestety całkiem nie tak, jak sobie tego życzyłam, a i to tylko dzięki temu, że oprócz pospolitego aż do bólu przedmiotu, mam uprawnienia do jeszcze czego innego. Uczenie jest przyjemne. Ba, potrafi nawet być satysfakcjonujące. Ale pod warunkiem, że również dla uczącego stanowi pewne wyzwanie intelektualne. I tu pojawia się problem. Już w zeszłym roku okrojono mi godziny i zabrano te fajniejsze dla mnie zajęcia. W tym roku szykuje się kontynuacja tego trendu. I, koniec końców, jeśli zostawią mi na przykład tylko podstawówkę albo tylko jedne zajęcia, to zwariuję, zwyczajnie i po prostu. Nawet jeśli jakimś cudem finansowo na tym nie stracę, to zamęczę się psychicznie i intelektualnie.
Pewnie, że mogłabym poszukać jeszcze jakiejś placówki. Tylko że do przedmiotu, którego uczyć bym chciała, wszędzie są tabuny ludzi, którzy jeszcze przez najbliższe 30 lat nie odejdą na emeryturę (a nawet jak odejdą, to większość dyrekcji woli zatrudnić emeryta na umowę-zlecenie, niż nowego nauczyciela kontraktowego czy mianowanego). A przedmioty, których oprócz tego mogę uczyć, to i owszem, łatwiej. Ino że to, to już mam, dziękuję. Z drugiej strony powinnam się cieszyć, że w ogóle mam pracę w - jako tako - zawodzie. Zawsze to lepsze niż np. na kasie w biedronce. Nie uwłaczając rzecz jasna kasjerkom i kasjerom. Zresztą, czasy mamy takie, że nie tylko humaniści mają problemy, ale i inżynier na życie zarabia jako kurier.

Czy wiedząc to, co wiem dzisiaj, poszłabym na te same studia? Na pewno, chociaż nie wszystkie. Koniec końców, w tym temacie utwierdzam się w przekonaniu, które miałam od lat. Warto studiować tylko to, co człowieka naprawdę interesuje, pasjonuje, fascynuje. Przynajmniej miło i pięknie spędzi się pięć (a czasem więcej) lat życia. A potem, w życiu jako takim, najczęściej i tak robi się coś zupełnie innego.

A teraz dylemat. Tak, wiedźma cały czas - a raczej znów od nowa - gryzie się ze starym dylematem. Czy zostać tu, gdzie jest i jakoś wegetować, czy też zdecydować się na rewolucję i przyjąć propozycję z miasta będącego - było nie było - kolebką (no dobra, jedną z) państwowości polskiej. No bo tak: warunki ogólne: lepsze/równe aktualnym, za to uczyłabym tego, czego chcę. Ponadto, z samej racji zmiany miejsca zamieszkania rozwiązałoby to część aktualnych problemów. Znacznie ułatwiłoby też opiekę nad babcią i dało ogromną oszczędność czasu.

Tylko że... Siła jest, jak wiadomo, lepsza od słabości. Ale ja chyba jednak nie mam już tej siły wystarczająco dużo, by raz jeszcze zaczynać wszystko od nowa. Kilka razy układałam już sobie życie i świat od zera, od gołej podłogi, pustych ścian i żadnej przyjaznej czy choćby znajomej duszy w promieniu 200km. Ale za stara już na to jestem. Zbyt słaba. I chyba nieco zbyt cyniczna i zgorzkniała, by wierzyć jak dawniej, że w ogóle możliwy jest nowy start. Kiedy tańczyło się na zgliszczach, bardzo trudno jest znaleźć sens budowania nowego domu.

Poza tym... Poza tym teraz nie było by już tak łatwo. Nie wystarczyłoby spakować rzeczy, sprzedać mieszkanie, wziąć kota pod pachę i wsiąść w pociąg. Nie trzymają mnie tu tylko rzeczy i strach przed nowym wyzwaniem, lęk przed rewolucją. Trzyma mnie tu już teraz Ktoś.

Bogowie... nie mówcie mi, którą drogą mam pójść. Dajcie mi, proszę, odwagę i siłę, bym sama wybrała właściwą.

środa, 21 marca 2012

Ostara

Mam skierowanie na rentgen płuc i ... boję się pójść i go zrobić. Boję się, że okaże się, że rodzinne inklinacje zdrowotne - czy raczej chorobowe - teraz w końcu dosięgają mnie i to akurat w taki sposób. Mnie, która w życiu nawet jednego papierosa nie miałam w ustach. Wiem, że powinnam pójść, że im szybciej, tym lepiej, że nie ma na co czekać. Wiem. Ale lęk jest przemożny.

A teraz akurat Ostara / Jare. Czas odradzania, świt wiosny, święto życia. Oby.

piątek, 12 sierpnia 2011

"To ty dajesz moc demonom, które zwalczasz..."

           Cytat jak cytat. Miałam dać sobie spokój, ale już któryś raz z rzędu na ten właśnie cytat natykam się w kontekście literatury fantastycznej, samego jej tekstu lub jej namiastki. Mniejsza w tym momencie o to, jakiej, przemilczmy to litościwie. Cytat jest z pozoru ładny i głęboki, ba, klimatyczny i pewnie dlatego tak popularny wśród fantastów różnej klasy. Irytuje mnie jednak, dlatego postanowiłam powtórzyć tutaj to, co napisałam na jego temat już dawno temu w całkiem innym miejscu sieci (które, nawiasem mówiąc, nie wiem, czy w ogóle jeszcze istnieje, ale mniejsza o nie).


„To ty dajesz moc demonom, które zwalczasz”. Brzmi - jak się rzekło - ładnie, klimatycznie i z pozoru głęboko. Ale ja pozorów nie lubię, jak na złośliwą wiedźmę przystało, jestem ciekawska z definicji i dociekliwa z natury i lubię czepiać się szczegółów. Toteż zaczęłam się zastanawiać, co też cytat ów znaczy. I jakoś wnioski mi się średnio spodobały. Bo moje wiedźmie wnioskowanie, skromnie wspierające się na Arystotelesowym, wygląda mniej więcej tak: ty dajesz moc demonom, które zwalczasz… zatem:
a) po cholerę im ją dajesz? Przestaniesz dawać, to nie będziesz musiał się męczyć zwalczając;
b) to twoje zwalczanie (taki pośrednio wniosek można z tego zdania wysnuć) powoduje przyrost mocy u demonów, więc przestań je zwalczać, to przestaną rosnąć w siłę.
Wniosek a) implikuje skrajną głupotę adresata cytatowego przekazu. Wniosek b) jest jeszcze bardziej kłopotliwy. Jeśli przyjmiemy, że to zwalczanie demonów zwiększa ich moc, to dochodzimy do tego, że: mniej zwalczania = mniej mocy demonów. To z kolei oznaczałoby, że autor cytatu namawia jego adresata do zaniechania walki, poddania się, co już za szczytne, dobre i chwalebne nie może zostać uznane. Zwłaszcza, że jak się adresat podda, to zapewne demony przed spadkiem mocy zdążą go utrupić. Mamy więc błędne koło, tudzież rozważania o sensowności drapania się w nogę przez but, jak mój promotor zwykł był mawiać. 
Ergo: należy uważać, jakie cytaty się wybiera i zastanowić się czasem czy pod ich ładnym wierzchem jest w istocie jakiś sens. I tak, wiem, że to cytat z Anthony’ego de Mello. Co tylko pokazuje, że jezuitom nie należy bezgranicznie wierzyć, Arystoteles i jego logika zwykle okazują się bardziej wiarygodni. 

środa, 10 sierpnia 2011

Poranek


Pościel wciąż ciepła od miłości
pachnie tobą
przeciągam się, goniąc za marzeniem
sen i jawa, jawa i sen
splecione w namiastce życia.

Wykradzione chwile
pocałunków wypalonych na mej skórze
z innych światów, z innych żyć
niewypowiedziane słowa,
które nie mogą zmienić nic.

Pościel już chłodna bez miłości
wciąż pachnie tobą
nie daje mi spać, nie pozwala śnić,
choć tylko we śnie świt nie nadchodzi
i nie musisz wyjść.

wtorek, 5 lipca 2011

Piętnastka

Teleportuję się. Znikam. Znów uciekam...? Może trochę - od rzeczywistości. Na dwa tygodnie przenoszę się do XV wieku. Nie jest to co prawda wiek X, ale też miło. I żeby nie było - nie, nie zabieram laptopa z internetem. Ani komórki. Jak historia, to historia, nie? I jak odpoczynek, to odpoczynek :).

poniedziałek, 27 czerwca 2011

Bezczelna autopromocja

Czyli mały przerywnik na małą prywatę ;).

Jeśli ktoś jest zainteresowany, to proszę zerknijcie na link, który umieściłam po prawej stronie. Prowadzi do bloga hafciarskiego, który prowadzę z przyjaciółką i w którym chwalę się oraz popisuję jedną z moich pasji ;).

niedziela, 19 czerwca 2011

Proud to be Pagan... czyli Spis Powszechny

Na wstępie muszę przyznać, że nie jestem fanką akcji w rodzaju spisu powszechnego czy innych form liczenia pogłowia i zaglądania obywatelom do garnków (no dobrze, mieszkań). W końcu, jak powszechnie wiadomo, te dwa tysiące lat temu z okładem też pewna władza na podobny pomysł wpadła i nic dobrego z tego nie wyszło. Początkowo więc zastanawiałam się, jakby się tu jakoś cichcem przemknąć i wymknąć, nie dać się spisać. Potem zaczęła nas władza straszyć grzywną za podobne pomysły. A potem ruszyła kampania społeczna (hehe) na różnych forach i w różnych środowiskach pogańskich, żeby jak najszerzej zaznaczyć swoją obecność, zaistnieć statystycznie, słowem: "Poganie jednym głosem". 

Idea, by poganie różnych ścieżek w pytaniu o wyznanie deklarowali wspólną etykietkę "poganin" spodobała mi się z kilku powodów. Po pierwsze, istotnie jedyna to szansa, żeby zaistnieć choćby jako jakiś promil (o procencie, obawiam się, na razie możemy zapomnieć) wyróżnialny i zwarty, który może nie do końca jest świadomy, czym jest, ale za to przynajmniej bardzo dokładnie wie, czym na pewno nie jest (KRK, ani agnostykami, ani ateistami, itp.). Po drugie, byłaby to jakaś szansa policzenia ilu nas, z różnych ścieżek, rzeczywiście jest. Przekonania się, czy mimo różnic potrafimy dostrzec ten nadrzędny wspólny mianownik, nadrzędne "wspólne dobro" i zjednoczyć się chociaż na tą chwilę, chociaż tylko na papierze, by właśnie zakłuć w oczy KRK oraz urzędników, którzy wszystko zawsze wiedzą najlepiej. Po trzecie, jak już pisałam na tej szpalcie z prawej strony, ja mam zawsze problem z jasnym i kategorycznym określeniem, kim to ja właściwie jestem. "Wredna i złośliwa zołza" podobno pasuje najlepiej, ale nie jest to również szczególnie precyzyjne określenie religijne. 
Jak z każdą ideą - gdzie dwóch Polaków, tam trzy opinie. Środowiska i fora natychmiast podzieliły się na zwolenników wspólnej łatki "poganin", zwolenników grupowych partykularyzmów (chyba głównie rodzimowiercy słowiańscy, chociaż i moja znajoma wiccanka ostro gardłowała za precyzyjnym samookreśleniem), takich, co to nie chcą się spisać w ogóle i takich, którzy zrzędzili, że to obojętne, bo i tak przy podsumowaniu wyników wrzucą nas, wszystkich pogan, do dwuprocentowego wora "inne" razem ze świadkami jehowy, scjentologami i Bogowie wiedzą, kim jeszcze.
A potem okazało się, że pytanie o religię w ogóle występuje tylko w znikomej ilości kwestionariuszy i cała dyskusja jakby straciła na żywotności i - pozornie - na sensowności.
Do momentu, kiedy ktoś wczytał się w kwestionariusz i wpadł na genialny w swej prostocie pomysł. 

W każdej wersji kwestionariusza po pytaniu o narodowość jest pytanie, czy delikwent poczuwa się do więzi z jeszcze jakąś wspólnotą narodową lub etniczną. I tutaj - trza im to oddać - okazało się, że głównie właśnie rodzimowiercy słowiańscy wpadli na to i uznali za słuszne, ważne i potrzebne, w tym właśnie pytaniu wpisywać "rodzimowiercy słowiańscy" lub konkretną grupę do której należą (ba, gdzieś nawet artykuł już na ten temat widziałam) lub "poganie" (kilka znanych mi osób z innych ścieżek też tak zrobiło), ba, można nawet podać kilka po przecinku. Genialny sposób na ominięcie braku pytania o wyznanie i na statystyczne zaistnienie. 
Rzecz jasna, też go wykorzystałam, zdążywszy jeszcze spisać się samodzielnie przez internet. Ale ci, co nie zdążyli i będą musieli rozmawiać z rachmistrzem, też mogą to uczynić, do czego bardzo, bardzo zachęcam. I doprawdy, mniej ważne, czy ktoś poda tylko "poganie", czy "poganie europejscy", czy po przecinku doda "rodzimowiercy słowiańscy", "wiccanie", "asatryjczycy", "helleniści" i tak dalej i dalej. Ważne, żeby podać. Żeby zaistnieć. 

Oczywiście, zaraz pojawią się głosy z serii "ale właściwie po co?". A po to, żeby pokazać, że nam zależy. 99% katolików, którzy nie dostaną pytania o wyznanie, oleje sprawę i nic nie poda, bo im to obojętne. Pokażmy, że nam, poganom, nie jest to obojętne, że nam zależy, że - wreszcie - mamy cywilną odwagę zadeklarować się jako poganie, dowolnej ścieżki. Że mamy odwagę wystąpić z tego "katolickiego-z-przyzwyczajenia" mainstreamu. Tylko martwe ryby płyną z prądem, moi drodzy. Pokażmy, że my, poganie, żyjemy i mamy się dobrze. Dajmy urzędnikom do myślenia, pokażmy im, że muszą nas zacząć traktować poważniej, niż jako dziwną egzotykę, a może w następnym spisie pojawi się szerzej pytanie o wyznanie? I może następnym razem z marszu do wyboru będzie opcja "poganin" (czy "rodzimowierca" czy cokolwiek, co pozwoli nam się wypowiedzieć), a rozmowy przedstawicieli różnych środowisk pogańskich z GUSem (i różnymi innymi urzędami) będą bardziej owocne niż przed tegorocznym spisem. 

I zaraz ktoś powie: "mądrzy się, bo się spisała przez net, a to łatwiej niż przez rachmistrza". Owszem, łatwiej. Na pewno łatwiej psychicznie, choć dla mnie ważniejsze były kwestie czasowe i moja uchwytność w domu. Ale nawet ci, którym przyjdzie stanąć oko w oko z rachmistrzem, mogą udzielić takiej odpowiedzi na to pytanie. 
Po pierwsze, pamiętajcie, że rachmistrz nie może ani narzucać, ani kwestionować waszych odpowiedzi. On ma je tylko zanotować, ale odpowiedzi są WASZE.
Po drugie, pytanie, o którym mowa, jest sformułowane w taki sposób, że przez moment zastanawiałam się, czy też nie dopisać tam "Indian Navajo" i "Azteków" chociażby (nie, nie dopisałam, bo nie to było ważne). Nie jest to pytanie o weryfikowalny stan faktyczny genetycznego czy innego takiego powiązania z jakimś etnosem. Jest to pytanie o POCZUWANIE się do więzi z jakąś grupą etniczną lub narodową. A poczucie, jak wiadomo, z definicji jest subiektywne, indywidualne i niemierzalne. Jeśli poczuwam się do więzi z jakąś grupą (pomienieni Aztekowie chociażby), bo np. szanuję, cenię tę kulturę, jej wytwory, tych ludzi itp., to taka moja wolna wola i moje niezbywalne prawo, którego nikt mi nie może odebrać ani zabronić, nawet sami Aztekowie, hehe. Więc jeśli poczuwam się do więzi z poganami, czy wyznającymi rodzime religie europejskie, czy innymi, to taka moja wolna wola i moje prawo i mam prawo tak odpowiedzieć w tym pytaniu.
Po trzecie, nawet jeśli trafi wam się problematyczny rachmistrz, który powie, że np. rodzimowiercy czy wiccanie nie są grupą etniczną, to z pomocą przychodzi mój ukochany zawód wyuczony (niestety, obecnie niewykonywany, ale cóż...) czyli antropologia kulturowa vel etnologia vel etnografia. Owszem, może i rodzimowiercy, wiccanie czy poganie nie są grupą narodowościową, ale są (no dobrze, by być precyzyjnym na nasz wewnętrzny użytek "mogą być uznawani za") grupą etnokonfesyjną (w sumie najłatwiej i najlepiej pod to określenie podpadają rodzimowiercy, ale inni też mogą się nim posłużyć), a więc - w pewnym sensie - rodzajem grupy etnicznej. I niech się pan rachmistrz odbimba, tudzież się dokształci, jeśli o takowej nie słyszał. Krótka piłka.

"Ale to trudne z psychologicznego punktu widzenia, tak dyskutować na ten temat z obcym człowiekiem..." - ktoś może powiedzieć. Owszem, dla niektórych stanięcie w opozycji do głównego nurtu społeczeństwa i zadeklarowanie głośno swojej odmienności pod jakimkolwiek względem może być trudne. Ale pogaństwo (dowolnej ścieżki), to nie religia dla zahukanych i potulnych niewolników, jaką w swych początkach była dominująca religia monoteistyczna. Pogaństwo to trudna droga, chyba nie sądziliście, że będzie inaczej? Siła jest lepsza od słabości, a odwaga od tchórzostwa.

sobota, 4 czerwca 2011

Zbierając odłamki

Kiedyś uważałam, że moje życie nie może się rozsypać, rozpaść na kawałki, które rozpadają się z kolei na coraz mniejsze okruszki. Potem sądziłam, że to nic, że mogę jeszcze zatańczyć na tych odłamkach, na które rozpadł się mój świat. Teraz wiem, że jedyne, co mogę zrobić, to pozbierać te okruszki, złożyć i posklejać ile jeszcze da się z nich ocalić i iść dalej. Teraz więc zabieram się do tego sklejania. Poraniona, potłuczona, wciąż trochę rozbita, odbudowuję powoli to, co zwykło się nazywać własnym życiem, dla siebie, nie dla innych. Może bardziej smutna, może trochę zgorzkniała, może i samotna, ale wolna. Nadrabiam zaległości. Wracam do tego, z czego musiałam zrezygnować, bo tak było trzeba. Łapię z powrotem wiatr w żagle. Wracam do siebie. Trochę mi to jeszcze zajmie.

Bardzo długo cisza była na tym blogu. Ale on nigdy - z założenia - nie miał być dziennikiem, czy nawet pamiętnikiem. Raczej miejscem, zakątkiem właśnie, takim przykurzonym zakamarkiem, gdzie gromadzić będę trochę przemyśleń i obrazków, które wydają mi się sensowne, a może nawet ważne.

Chociaż więc na blogu długo nie działo się nic, to w moim życiu w tym czasie działo się wiele. Pożegnałam kilka bliskich osób. Zawiodłam wiele osób, żeby nie zawieść tych najważniejszych, a i tak okazało się, że to zbyt mało. Nie oszuka się czasu, nie wygra się z przeznaczeniem i niestety czasem nadzieja to zbyt mało, by pokonać chorobę. Dostałam kilka szans, które zmarnowałam, bojąc się podjąć decyzję. Straciłam sporo złudzeń. Popełniłam kilka starych błędów. Chciałam za bardzo i zależało mi zbyt mocno. Paradoksalnie, to czasem gorzej, niż gdy człowiek stara się za mało.
Przyjaźń, o której poprzedni wpis się kilku osobom tak podobał, przetrwała tę serię prób jako jedna z niewielu rzeczy. Okazało się zresztą, że przyjaźń to wszystko, co jest nam dane. Tylko i aż. Partnerzy przychodzą i odchodzą, przyjaciele zostają. To czasem bardzo dużo, o wiele więcej, niż mogłabym oczekiwać.

czwartek, 7 października 2010

O rachunku i przyjaźni

Święto Plonów minęło już dawno, a ja ledwie dałam radę wyrwać się na kwadrans do lasu i nawet nie zdążyłam o niczym napisać. Ani o jednym, ani o drugim święcie.
Haustblot (tak już będę wymiennie tych trzech nazw używać) to zawsze było dla mnie ważne i bliskie święto. Zawsze właśnie wtedy robiłam sobie małe podsumowanie, mały "rachunek" minionego roku. No bo, po pierwsze, częściowo właśnie taka "podsumowująca" jest funkcja i natura tego święta. A po drugie, to ja jestem taka Mabonowa dziewczynka - tuż po święcie przypadają moje urodziny. Więc moment w sam raz na rachunek zysków i strat minionego roku. 

Tak było i w tym roku. Ostatni rok nie był dla mnie łatwy. Dużo wyzwań i problemów zawodowych, kilka sukcesów, i owszem, ale przede wszystkim maaasa roboty. Skończyłam kolejne studia, trzecie już. Zaczęłam zajmować się rzeczami, o których nie sądziłam, że potrafię i że sobie poradzę. A do tego i prywatnie było ciężko. Marena co i rusz usiłuje dobrać się do jakiejś bliskiej mi osoby z rodziny, a z tym, że zagięła parol na mojego tatę, to już naprawdę przesadziła. Tak, wiem, że nawet najbardziej kochane osoby nie żyją wiecznie i mój tata też kiedyś będzie musiał pójść za Panią Śmierci. Ale nie, kurva, już teraz. Bardzo, bardzo proszę.
Z pozytywnych rzeczy - było w tym roku kilka takich wydarzeń i momentów, że kiedy o nich myślę, uśmiech sam wypływa na twarz. Były radości i wielkie, i te malutkie. Maj, kiedy konferencja wyszła mi tak, że proszę siadać. I sierpień, kiedy z jednej strony byłam rozdygotana o zdrowie taty, a z drugiej okazało się, że mogę zrobić event na 700 osób. Moje kolekcjonowanie się nieco uprofesjonalniło, zdobyłam kilka perełek, do których śliniłam się przez kilka lat i sama dołączyłam na wspaniałe forum i poznałam wiele cudownych osób i w necie i w realu. 

No i sprawa najważniejsza. W tym roku z powrotem udało mi się zbudować piękną przyjaźń. Nie psiapsiólstwo czy kumpelstwo, ale przyjaźń. A jak rozumiem przyjaźń?

Przyjaźń jest wtedy, kiedy wiem, że on, gdyby go znowu spotkał, rozszarpałby człowieka, który mnie skrzywdził. I wtedy, kiedy on wie, że gdybym ją znowu spotkała, to ja wydrapałabym oczy i wyrwała język kobiecie, która złamała mu serce i odebrała dzieci.
Przyjaźń jest wtedy, kiedy on zupełnie nie interesuje się dziedziną, którą ja się zajmuję, ale staje na głowie, żeby pomóc mi załatwić i zorganizować różne związane z nią sprawy tylko dlatego, że to "mój świat". I wtedy, kiedy ja zupełnie nie znam się na dziedzinie, którą zajmuje się on, ale robię wiele, żeby pomóc mu tę działalność rozwijać, tylko dlatego, że to "jego świat".
Przyjaźń jest wtedy, kiedy on pilnuje, żebym brała leki i zdrowo się odżywiała. I wtedy, kiedy ja pilnuję, żeby on skończył pisać pracę.
Przyjaźń jest wtedy, kiedy mamy zupełnie inne zainteresowania, doświadczenia i pomysły na życie, a mimo to mamy o czym rozmawiać godzinami. I wtedy, kiedy możemy godzinami milczeć w swoim towarzystwie i czuć się z tym komfortowo.
Przyjaźń jest wtedy, kiedy on potrafi schować dumę do kieszeni i ośmieszyć się dla mojego dobra. I wtedy, kiedy ja potrafię zapomnieć o tym, co było dla mnie ważne, żeby go chronić.
Przyjaźń jest wtedy, kiedy w pokoju pełnym rozgadanych ludzi wystarcza nam jedno spojrzenie, żeby się porozumieć. I wtedy, kiedy każde z nas może wstać i "na forum" zająć dowolne stanowisko w dowolnej kwestii wiedząc, że to drugie go poprze bezwarunkowo.
Przyjaźń jest wtedy, kiedy ja wolę, żeby on pobył z córką, którą widuje raz na dwa tygodnie, niż spędził ten czas ze mną. I wtedy, kiedy on woli, żebym na obiad zaprosiła tatę z chorobą nowotworową, niż jego.
Przyjaźń jest wtedy, kiedy on rezygnuje z urlopu, żeby mi pomóc. I wtedy, kiedy ja rezygnuję z dodatkowego zlecenia, żeby pomóc jemu.
Przyjaźń jest wtedy, kiedy ja pamiętam o urodzinach jego córki. I wtedy, kiedy on pamięta o weterynarzu mojej kotki i wozi ją do niego, chociaż nie cierpi kotów.
Przyjaźń jest nie tylko wtedy, kiedy wzajemnie wypłakujemy się sobie na ramionach, gdy jest nam źle. Jest jeszcze bardziej wtedy, kiedy potrzebujemy opowiedzieć sobie nawzajem, jak zajebiście minął nam dzień. 
Przyjaźń nie potrzebuje wielkich słów i deklaracji. Nigdy nawet explicite o tym nie rozmawialiśmy. Przyjaźń potrzebuje lojalności i troski o tę drugą stronę w zwykłych, codziennych drobiazgach.
To jest właśnie przyjaźń. Jedna z najpiękniejszych i najlepszych rzeczy, jakie mi się w życiu przydarzyły. 

czwartek, 16 września 2010

Arkona

Niektórzy nazwaliby to pewnie zboczeniem zawodowym (albo początkami schizofrenii - biedni, uwięzieni w ciasnych ramkach swego "realizmu" ludzie), ja uważam to po prostu za nieco odmienną otwartość czy wrażliwość na pewne doświadczenia duchowe. A co? A to, że często śnią mi się różne wydarzenia i miejsca, bardzo plastycznie, przede wszystkim z całym bagażem obciążających je emocji, myśli, nadziei bądź klątw. Czasem budzę się z takich snów z uśmiechem na ustach, chcę śpiewać, biec do pobliskiego lasu i tańczyć boso na uroczysku. A czasem budzę się z nich z krzykiem, zlana potem, obolała, zrozpaczona lub wściekła... A czasem po prostu z myślą, że temu czy innemu duchowi widocznie potrzebna jest żertwa - niekoniecznie materialna, z kilku ziaren, orzechów czy kropli miodu, ale też (a czasem bardziej) duchowa, w postaci myśli, modlitwy, pamięci.

Ostatnio bardzo często śni mi się Arkona i zniszczenie świątyni. Nigdy nie byłam na wyspie Ranie, zwanej obecnie Rugią, ale chciałabym tam kiedyś pojechać, oddać cześć uświęconemu miejscu tych zgliszcz, ostatniemu - i tak w swoim czasie ważnemu - bastionowi Starej Wiary, uczcić i jego obrońców i cały długi szereg, całe pokolenia tych, którzy chram na ostrowiu nawiedzali z modlitwą i ofiarą.

Śni mi się walka, ostatnia, beznadziejna, właściwie już tylko o chwałę i godną śmierć. Śni mi się pożoga i zgliszcza. Śnią mi się uderzenia toporów w drewniane posągi. Śnią mi się krzyki, jęki, modlitwy i klątwy, gniew, żal i ból.

Dlatego chcę się dziś z wami znowu podzielić pewnym utworem, znalezionym na YT. Słuchając, poświęćcie myśl czy dwie zniszczonej świątyni, której idea i misja, której znaczenie i której zgliszcza są naszym - słowiańskim i pogańskim dziedzictwem. I przede wszystkim poświęćcie myśl czy dwie tym trzystu wojom, kapłanom i cywilom, którzy oddali życie w jej obronie i tym, którzy wraz z innymi polec tam nie zdołali i musieli przeżyć upadek Arkony i do śmierci nosić w sobie obraz krwi i pożogi.



~~~
Edit:
Napalm Records to solidna firma jest. Przedwczoraj puściłam przelew, a listonoszka przed chwilą przyniosła płyty. Przesyłka kosztowała mnie 4 e. :] I jeszcze gratis przysłali składankę z wybranymi kawałkami z różnych swoich nowych wydawnictw.
Co kupiłam? Doszłam do wniosku, że czas kupić wreszcie najnowszy album rosyjskiej Arkony (hehe, proszę, jak tematycznie) - "Goi, Rode, goi" i słuchać go jak cywilizowany człowiek (np. w drodze do pracy), a nie tylko na YT. I jeszcze przy okazji "Vozrożdenie", jedną z ich wcześniejszych płyt, której jakimś cudem jeszcze nie miałam. Raz, że lubię sobie mobilnie muzyki posłuchać, a nie tylko online, dwa, że "bands need support" ;), a ulubiony zespół tym bardziej trzeba wspierać. Tyyyyym bardziej, że Masza ma już dwójkę małych dzieci, a wolałabym, żeby mogła dalej ze swoimi chłopakami tworzyć, a nie musiała pójść do jakiejś trywialnej pracy, żeby tę dziatwę wykarmić.
Hmm... Czy podam wam kawałek? Niet, kto ciekawy, to sobie Arkonę z Maszeńką wygoogla i posłucha na YT. Limit podanej na tacy muzyki na dzisiaj wyczerpany ;). 


piątek, 10 września 2010

Jesienno mi i medievalnie

Chociaż do astronomicznego początku jesieni, to jest Równonocy, to jest Mabon / Haustblot / Święta Plonów* jeszcze trochę czasu, to już się na nie powoli przygotowuję. Już nie tylko "zapachniało mi powiewem jesieni", ale wieje mi nią i pachnie ciągle, wszędzie dookoła. A poza tym do święta trzeba się przygotować, i duchowo, i organizacyjnie, i kulinarnie i w ogóle. Choć przede wszystkim oczywiście to pierwsze. Dziękować mam Bogom za co, prosić też mam o co. Jakoś tak zwykle wychodzi, że ta druga lista jest dłuższa... Taka już chyba jest natura ludzka. Chociaż trzeba bardzo uważać, o co się prosi, bo czasem można to dostać.

W związku z jesienią i tym, że już wszak dawno po żniwach, postanowiłam zmienić avatar na bardziej do aury i okresu pasujący. Choć nieco mniej do mnie. Kiecka na nim to średniowiecze dojrzałe, żeby nie powiedzieć późne, a ja jednak zdecydowanie we wczesnym gustuję, tak z racji preferencji historycznych, jak i powodów religijnych. Bo w takim IX, X czy XI wieku, to raz, że ludzie byli wykuci z żelaza, a nie ulepieni z ptasiego nawozu, dwa, że w kwestii krajobrazu religijnego naszego północno-wschodniego skrawka Europy wszystko jeszcze było możliwe, a nic przesądzone. Jeśli rzeczywiście ta mała poganka we mnie została (jak głosi pierwszy wpis na tym blogu) uśpiona i "zaprogramowana, by przetrwać" i się odrodzić, to musiało to być właśnie wtedy ;).

Zresztą, zawsze, od dziecka miałam przeogromny sentyment do wczesnego średniowiecza (co pewnie jest częściowo skutkiem tego, że tatuś pięciolatce czytał do poduszki "Polskę Piastów" Jasienicy ^^). Chociaż nie, "sentyment" to nie do końca właściwe określenie. Raczej poczucie więzi i... przynależności. Do dziś, choć są to głównie kościoły (ciekawy paradoks, co?), uśmiecham się ciepło na widok romańskich budynków czy ruin. Gotyckich w sumie też, ale jednak ciut mniej. I uwielbiam wyprawiać się na wczesnośredniowieczne grodziska i przesiadywać tam godzinami, słuchać, o czym szumią drzewa, co takiego szepczą mi do ucha Strzybóg i duchy tych miejsc. Cały skarbiec, testament emocji, myśli, historii, a czasem krwi. I kiedy przymknę oczy, czuję się, jakbym się przenosiła w ten "podówczas", jakbym cofała się w czasie, jakbym... wracała do domu, do swoich.

Tym niemniej, póki jesień, póty avek będzie taki, bo z różnych znalezionych na sieci obrazków jakoś najbardziej mi klimatem do aury pasuje.

~~~
Alienorko, nie znałam tego ebooka, z ciekawością i chęcią przeczytam, dziękuję bardzo, za wskazanie :).

~~~
*Wybrać sobie proszę nazwę wedle uznania, a niepotrzebne skreślić. Dla mnie wszystkie te nazwy są w zasadzie równorzędne i każdej mogę używać. Ważne jest święto, jego sens, cel i idea, a te są tożsame, odwieczne i równie stare, jak osadnictwo na tym skrawku ziemi, który zwiemy Europą. Podziękować Bogom za dary i łaski, za zebrane plony i poprosić, by do wiosny ich starczyło. I czy po wiccańsko-celtycku nazwiemy to Mabon, czy po asatryjsko-skandynawsku Haustblot, czy po polsko-słowiańsko-rodzimowierczemu Świętem Plonów lub Dożynkami, to zaiste mniej jest ważne od tego, czy tradycję prapradziadów uszanujemy i jak ten ważny moment Ekwinokcjum odświątkujemy.

~~~
Zauważyliście, że kiecka z nowego avatara jest... zielona? ;)

poniedziałek, 30 sierpnia 2010

O kolorach

Zasadniczo jestem typem wiedźmy, która na pytanie o ulubiony kolor bez wahania odpowiada "czarny". I nie, żadnych inklinacji satanistycznych to w moim przypadku nie ma, bo do satanizmu niemal równie mi daleko, co do chrześcijaństwa. Ot, inny system po prostu. Nawet z tym, że lubię "ciężką" muzykę niewiele to ma wspólnego. Bo znam innych "metali", którzy ubierają się we wszystkich barwach tęczy i znam towarzystwo chodzące w czerni, a słuchające reggae, więc uproszczeniom powiedzmy "stop". Ot, w czerni mi zwykle dobrze, dobrze się też w niej czuję, jest elegancka kiedy trzeba i luzacka, kiedy można, pasuje do wszystkiego, tak jeśli idzie o inne barwy, jak i o okazje, i tak dalej i dalej. Ale jakby się tak przyjrzeć, to czarną mam właściwie tylko "bazę", a cała reszta jest zależna od tego, na jaki kolor aktualnie mam "fazę". Bo kolorowe gusta przychodzą do mnie falami.

Miałam ci ja kiedyś fazę na fiolet we wszelkich odcieniach: od zgaszonej lawendy, przez wściekłą fuksję, po głębokie śliwki i bakłażany. Jakoś tak koło zeszłej zimy to było. I do dzisiaj z szafy wypadają mi na głowę, usiłując mnie zamordować, lawendowe bolerka, śliwkowe golfiki i wielkie, grube, ciepłe bakłażanowe swetrzyska. Że o stadach czapek, szali, rękawiczek, toreb i butów we wszelkich innych odcieniach tej barwy nie wspomnę. 

Była też faza niebieskiego i znowuż w całym jego spektrum: od rozmytych błękitów i spranego jeansu, przez lazur i nasycone indygo do ciemnych granatów. To było latem. Właśnie upycham na pawlacz mrowie niezapominajkowych sukienek, spranych rybaczek, lazurowych klapek i torebek oraz indygowo-granatowych apaszek. A z komody wysypują się sterty turkusowych i zwyczajnie niebieskich kolczyków, korali, pseudoperełek i bransoletek.

A teraz... A teraz czuję już jesień w powietrzu. Pani Pogoda coraz częściej raczy mieć nas w d..., znaczy w nosie. Słońca coraz mniej. Zieleni także. I właśnie na zieleń mam fazę teraz. Zaczęło się niewinnie, od zgniło-zielonej tuniczki, kupionej okazyjnie, na wyprzedaży w całkiem markowym sklepie, za cenę taką, że trzy razy sprawdzałam, czy aby nie brakuje tam zera albo dwóch. No bo żeby pełnowartościowy, nowy ciuch z lnu 100% miał cenę jednocyfrową? Potem okazało się, że ukochany dwa lata temu sweter, który uznałam dawno za "zaginiony w akcji" odnalazł się był u rodziców. Oczywiście - zielony, w takim zgaszonym sosnowym odcieniu. I nagle wypełzła z szafy oliwkowo-zielona koszula. I nabyłam w Hong Kongu (niech żyje eBay) kolczyki z zielonym onyksem. A dziś dokupiłam w Sąsiednim-Wielkim-Mieście korale... Zielone rzecz jasna, z wszystkimi niemal odcieniami tej barwy. I buty mierzyłam, bo takich właśnie jesiennych mi akurat brakuje, a w glanach nie zawsze iść wypada i nie zawsze się da. Żadnych nie kupiłam, bo wszystkie były jakieś "nie takie". Ale... ale zdałam sobie sprawę, że wszystkie siedem par było... zielone.

Czy ten post zmierza do czegoś, prócz wykazania mojego niezdecydowania i przedstawienia listy zakupów? A owszem, a przynajmniej tak mi się wydaje. 

"Magia" kolorów obok magii kryształów, run i nieśmiałego zielarstwa była zawsze jedną z tych dziedzin, które mnie interesowały. A dlaczego napisałam "magia" - w cudzysłowie właśnie? Bo bardziej niż o magię jako taką, chodzi w tym raczej o aurę, o energię każdego koloru, każdej barwy, bo każda, w inny sposób odbijając światło, inny rodzaj i siłę energii emituje. I nikt mi nie powie, że jest to bez wpływu na nasze samopoczucie, bom sama na sobie wielokrotnie odczuła, że wpływ ma. Może jestem osobą szczególnie wrażliwą na takie sprawy, na pola energetyczne czy organizmów żywych, czy przedmiotów, kolorów, zjawisk. Cóż, niektórzy są nadwrażliwi na pogodę. Ot, taka cecha organizmu.

Ale wracając do energii kolorów. 
Fiolet symbolizuje i zarazem wzmacnia, potęguje kreatywność, wyobraźnię, inwencję twórczą. I zgadza się - tego potrzebowałam zimą zeszłego roku, z przyczyn czysto zawodowych. 
Niebieski to odpowiedź na stany lękowe, stresy i zmartwienia. Chłodny kolor wycisza, łagodzi. Niebieski wzmacnia też poczucie bezpieczeństwa, skłania do ufności (nie bez powodu reklamy wielu firm są utrzymane w niebieskiej kolorystyce), podbudowuje pewność siebie. I nie bez powodu latem podświadomie chciałam otaczać się wszystkimi odmianami tej barwy. To na początku lata dowiedzieliśmy się o chorobie mojego taty, to wtedy było mi najtrudniej się z tym mierzyć i sobie radzić, najbardziej panikowałam, byłam wprost przerażona. Moja podświadomość, albo też moje małe, ale czasem rozsądne demonki w głowie zażądały niebieskiego na uspokojenie, na wzmocnienie walącego się w gruzy poczucia bezpieczeństwa i ufności. 
A zieleń? Zieleń to kolor nadziei - to oczywiście pierwsze skojarzenie. Zieleń to życie, zdrowie, siły witalne i nadzieja na nie właśnie. Na wiosnę, na odrodzenie. Przyrody i życia. Bo tego właśnie - pozytywnego myślenia i nadziei najbardziej mi, nam, teraz potrzeba. Ponadto... ponadto zieleni dokoła już coraz mniej i stąd na pewno też moja potrzeba, by zatrzymać ją obok siebie, gdy znika już z drzew i trawy.

Bo dzisiaj po raz pierwszy poczułam zmianę w powietrzu.  
Zapachniało powiewem jesieni... 
 I dlatego podzielę się dzisiaj z wami utworem pisarza, którego lubię bardzo (acz nie bezkrytycznie) z książki, którą wielbię i filmu, który zasadniczo niezbyt mi się podobał ;). Filmik nie mój niestety, ot znaleziony na YT.

czwartek, 26 sierpnia 2010

"Gość codzienny"

No ładnie - jak opisywałam znęcanie się nad Tatarami, to tyle miałyście do powiedzenia, a jak piszę o jeziorku, lasku i łabądkach, to cisza na sali ;). Wyciągnę wnioski :].

"Gość codzienny"

Znów dziś zapukała do mych drzwi.
Nie otworzyłam, więc
wśliznęła się oknem
i rozparła dumnie w fotelu.
Uparta i chłodna,
zaborcza, bezwzględna.
Samotność przy drugim człowieku.